Wszyscy wokół twierdzą, że w Polsce trwa właśnie wojna domowa, że dyskutować to można było pięć lat temu, dziś trzeba łapać za sztandar i tłuc wroga, zanim on zatłucze nas. Jednym z frontów tej wojny jest rozkręcająca się znów od kilkunastu miesięcy bitwa o in vitro. Mam wrażenie, że cały ten spór, jaki toczymy wokół – co za obrzydliwa nazwa – „medycyny rozrodu”, znalazł się dziś jednak w martwym punkcie. I niezależnie od ilości energii, którą zainwestowalibyśmy jeszcze w próby zmagań słownych czy prawnych, nie posuniemy się w nim chwilowo ani o milimetr do przodu (a kwestie związane ze sztucznym zapłodnieniem nadal regulować będą – o wstydzie – przepisy o działalności gospodarczej).
Z dala od konkretów
W rękach polityków kwestia sztucznego zapłodnienia z powodzeniem odnalazła się jako kolejny ideologiczny emblemat, który w popękanej posmoleńskiej Polsce pozwala oznaczyć wrogów i przyjaciół. Dolewają raz na jakiś czas oliwy do ognia, by podkreślić potrzebne im do emablowania wyborców elementy ideowego wizerunku. Stroniąc przy tym od rozstrzygnięć. Wiedzą wszak, że gdyby cokolwiek zostało uchwalone, ktoś będzie głośno niezadowolony, więc lepiej bić pianę, rozgrywać frakcje, „poszerzać pole walki”, ale trzymać się z dala od konkretów.
Spór o in vitro przestał też już mieć kontakt z jakimkolwiek merytorycznym podłożem, kluczową rolę odgrywają w nim nabuzowane do granic emocje. Znam to z autopsji – kiedy próbuję publicznie mówić o moich zastrzeżeniach związanych z tą metodą, oburzenie, które słyszę, nie opiera się na żadnym sądzie, z którym można by podjąć debatę. W większości przypadków reakcją jest pełen oburzenia lament, ochy i achy, że jak można być tak „księżowsko” nieczułym na ludzkie cierpienie, pojawiają się teksty o „mentalnym średniowieczu”, ciemnogrodzie etc.
Profesjonalistom nerwy puszczają przy tym temacie jak chyba przy żadnym innym. Poważny i szanowany przeze mnie minister najpierw mówi emocjonalnie, co myśli, a następnie, skarcony przez premiera, w równie emocjonalny sposób zarzeka się, że jednak tego nie powiedział. Redaktor dużego tygodnika opinii wstrzymuje mój tekst o in vitro, publikując za to na łamach pełną oburzenia polemikę, dającą się streścić w zdaniu: albo myślisz tak jak my, albo won.
W wolnej chwili proszę włączyć telewizor i na dowolnym kanale obejrzeć ze dwa, trzy dziennikarskie materiały o in vitro. Za każdym razem to wyraźne światopoglądowe deklaracje ich twórców. Jeśli dziennikarz jest za in vitro – jest nastrojowa muzyka, lekarze z przychodni „leczenia niepłodności“ i wesoły bobas. Jeśli jest przeciw – muzyka jak z „Sensacji XX wieku“, termosy, ukryte kamery.