Szymon Hołownia: In vitro w klinczu

Nie musicie podzielać mojego poglądu na to, czy zarodek jest człowiekiem, ale jeśli nie umiecie udowodnić, że nim nie jest, musicie go traktować, jakby nim był – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 24.04.2013 22:20

Szymon Hołownia

Szymon Hołownia

Foto: Fotorzepa, Maciej Kaczanowski Maciej Kaczanowski

Wszyscy wokół twierdzą, że w Polsce trwa właśnie wojna domowa, że dyskutować to można było pięć lat temu, dziś trzeba łapać za sztandar i tłuc wroga, zanim on zatłucze nas. Jednym z frontów tej wojny jest rozkręcająca się znów od kilkunastu miesięcy bitwa o in vitro. Mam wrażenie, że cały ten spór, jaki toczymy wokół – co za obrzydliwa nazwa – „medycyny rozrodu”, znalazł się dziś jednak w martwym punkcie. I niezależnie od ilości energii, którą zainwestowalibyśmy jeszcze w próby zmagań słownych czy prawnych, nie posuniemy się w nim chwilowo ani o milimetr do przodu (a kwestie związane ze sztucznym zapłodnieniem nadal regulować będą – o wstydzie – przepisy o działalności gospodarczej).

Z dala od konkretów

W rękach polityków kwestia sztucznego zapłodnienia z powodzeniem odnalazła się jako kolejny ideologiczny emblemat, który w popękanej posmoleńskiej Polsce pozwala oznaczyć wrogów i przyjaciół. Dolewają raz na jakiś czas oliwy do ognia, by podkreślić potrzebne im do emablowania wyborców elementy ideowego wizerunku. Stroniąc przy tym od rozstrzygnięć. Wiedzą wszak, że gdyby cokolwiek zostało uchwalone, ktoś będzie głośno niezadowolony, więc lepiej bić pianę, rozgrywać frakcje, „poszerzać pole walki”, ale trzymać się z dala od konkretów.

Spór o in vitro przestał też już mieć kontakt z jakimkolwiek merytorycznym podłożem, kluczową rolę odgrywają w nim nabuzowane do granic emocje. Znam to z autopsji – kiedy próbuję publicznie mówić o moich zastrzeżeniach związanych z tą metodą, oburzenie, które słyszę, nie opiera się na żadnym sądzie, z którym można by podjąć debatę. W większości przypadków reakcją jest pełen oburzenia lament, ochy i achy, że jak można być tak „księżowsko” nieczułym na ludzkie cierpienie, pojawiają się teksty o „mentalnym średniowieczu”, ciemnogrodzie etc.

Profesjonalistom nerwy puszczają przy tym temacie jak chyba przy żadnym innym. Poważny i szanowany przeze mnie minister najpierw mówi emocjonalnie, co myśli, a następnie, skarcony przez premiera, w równie emocjonalny sposób zarzeka się, że jednak tego nie powiedział. Redaktor dużego tygodnika opinii wstrzymuje mój tekst o in vitro, publikując za to na łamach pełną oburzenia polemikę, dającą się streścić w zdaniu: albo myślisz tak jak my, albo won.

W wolnej chwili proszę włączyć telewizor i na dowolnym kanale obejrzeć ze dwa, trzy dziennikarskie materiały o in vitro. Za każdym razem to wyraźne światopoglądowe deklaracje ich twórców. Jeśli dziennikarz jest za in vitro – jest nastrojowa muzyka, lekarze z przychodni „leczenia niepłodności“ i wesoły bobas. Jeśli jest przeciw – muzyka jak z „Sensacji XX wieku“, termosy, ukryte kamery.

Bardzo ciężko jest dogadać się z robiącymi in vitro lekarzami (może z wyjątkiem profesorów Szamatowicza i Kuczyńskiego, z którymi wciąż podajemy sobie rękę, jako białostoczanie). Parę razy w programach podejmowałem syzyfowy trud spotkania ze sobą dwóch merytorycznych światów.

Z tymi z „naszej” strony jest kłopot, bo albo boją się stawać do konfrontacji, albo od razu idą w teologię, z „tamtymi“ bywa jednak dużo trudniej, to najczęściej znacznie bardziej zapalczywi misjonarze. Potrafią zmieszać człowieka z błotem, jeszcze zanim zdąży cokolwiek powiedzieć, a gdy na wokandzie stają dyskusyjne kwestie, które mogą towarzyszyć in vitro (handel zarodkami, eugenika), krzyczą jeszcze głośniej, próbując zamieść je pod dywan, byleby tylko nic nie mąciło cudownego obrazu rodziców, którzy wychodzą z kliniki z kwilącym na rękach potomstwem.

Skrawek wspólnego gruntu

Siedem lat temu, zanim Bronisław Wildstein litościwie zakończył mój krótki romans z TVP, jeden z odcinków programu „Po prostu pytam”, poświęciłem właśnie sztucznemu zapłodnieniu. Zaprosiłem do studia rodzinę z dzieckiem poczętym metodą in vitro. Rozmawiałem z nimi osobno, z sympatią i szacunkiem, chcąc późniejszej debacie nadać właściwy wymiar – pokazać, że chodzi nie o czczą ideologiczną naparzankę, lecz o ludzkie życie. Konfrontowałem się z dylematem wielu katolików: z jednej strony mają przeświadczenie, że metoda in vitro nie jest w porządku, z drugiej – widzą rezolutnego, cieszącego się życiem siedmiolatka. Czy drzewo, które wydaje dobry owoc, może być złe z natury?

Rzecz jasna stawiałem też przy tym pytania, których nie może nie zadać dziennikarz (już nie tylko katolik). O tym, jak w warunkach panującej w Polsce próżni prawnej traktowane są ludzkie zarodki (na długo przed rewelacjami ministra Gowina pokazywaliśmy przypadek porzuconego termosu do przechowywania tychże). Rozmawiałem też z człowiekiem utrzymującym się z bycia dawcą nasienia używanego później do zapładniania nieznanych mu kobiet, nie potępiając, próbując zrozumieć, co siedzi w głowie człowieka, który godzi się na to, by być tatą zastępów dzieci, z którymi nigdy nie będzie miał kontaktu.

Program zakończyłem zdaniem: „Mam problem z in vitro, ale chcę kochać tych, którzy przyszli na świat dzięki tej metodzie”. Pamiętam je nie dlatego, że kolekcjonuję własne myśli, ale dlatego, że ostatnio musiałem odsłuchać całą produkcję raz jeszcze. Ni stąd, ni zowąd wysoko ceniona przeze mnie Dominika Wielowieyska zaatakowała mnie publicznie, twierdząc, że minęło tyle lat, a ona wciąż pamięta, że nawoływałem w tym odcinku do nienawiści wobec urodzonych z in vitro dzieci.

Oboje obejrzeliśmy go sobie raz jeszcze, pani Dominika przeprosiła, sprawa jest zamknięta, a ja wracam do niej tylko po to, by pokazać, z jak potężnym emocjonalnym obciążeniem wiąże się każde podjęcie tego tematu. Nakręcone emocjami środowisko klinik robiących in vitro już wtedy podało mnie do Rady Etyki Mediów za jedyny zarzut mając to, że mówiłem na antenie o swoich odczuciach, a oni mają przecież odczucia zgoła inne. Rada skargę oddaliła, proponując klinikom, że jeśli w czymś skłamałem – mogą mnie pozwać do sądu. Nie pozwali rzecz jasna, bo o co pozwać, za przekonania?

Oni są tymi dobrymi, którzy współczują niepłodnym rodzicom, ja jestem tym złym, który każe im cierpieć, bo tylko wtedy będą mogli pójść do nieba. Co za bolesny banał. Czy ludzie sięgający po takie kalki nie widzą, jak łatwo ulegają psychologicznemu mechanizmowi, który komuś, kto się z nami nie zgadza, każe przypisywać wszystkie możliwe złe cechy, z ideowego oponenta robić chciwca, oszołoma, nieuka i zbója?

Nie posuniemy się przecież ani o krok do przodu, jeśli choć na chwilę nie zejdziemy ze wzburzonej powierzchni w głąb i nie spróbujemy odszukać w sobie nawzajem choćby skrawka wspólnego gruntu, bez którego żadna dyskusja nigdy nie będzie możliwa.
Gdy przebijemy się przez chore emocje, okaże się, że ten kawałek jest zaś, mam wrażenie, dość spory. Obu stronom zależy przecież na szczęściu par dotkniętych niepłodnością. Intencje są wspólne, różnimy się co do definicji.

Domena sumienia

Opowiedzmy więc sobie raz jeszcze na spokojnie, jak widzimy świat. Ja jestem zdania, że powinna w nim obowiązywać ustawa zakazująca tworzenia zarodków nadliczbowych. Żebyśmy przestali opowiadać sobie bajki o tym, że ktoś będzie chciał po 20 latach wszczepiać sobie trzymane w ciekłym azocie zarodki. Ale przede wszystkim żebyśmy, odkładając nawet na bok religię, zmierzyli się ze zwykłą, „chłopską” logiką.
Bo przecież czy jakiś przytomny naukowiec podejmie się wyznaczenia precyzyjnie granicy: dnia, minuty i sekundy, za którą z pewnością możemy stwierdzić, że człowiek jest już człowiekiem? Do jakich absurdów by to prowadziło, widać choćby w przypadku prawa aborcyjnego, stanowiącego, że dziecko przed 12. tygodniem de facto nie jest jeszcze dzieckiem, nie ma jego praw.

A co z różnicami osobniczymi, z tym, że jedna ciąża rozwija się tak, druga inaczej, że nie można zawsze precyzyjnie wyznaczyć daty jej początku? Czego ów płód nie ma na minutę przed północą kończącą 11. tydzień, a co sekundę później uczyniłoby go istotą ludzką?

Status płodu to kwestia nie do rozstrzygnięcia przez biologię. Tu ludzie zawsze będą mieli wątpliwości. A jeżeli mam wątpliwości, czy na statku znajduje się człowiek (wystarczą wątpliwości, nie mówimy o przekonaniach), zatopienie tego statku byłoby pogwałceniem norm ogólnoludzkich, czyż nie? Nie musicie podzielać mojego poglądu na to, czy zarodek jest człowiekiem, ale jeśli nie umiecie udowodnić, że nim nie jest – musicie go traktować, jakby nim był. To proste.

Do tego miejsca powinno sięgać prawo. Za tą granicą zaczyna się domena sumienia, pytanie o to, jaką mamy wizję świata, przekazywania życia, istnienia, szczęścia. Za bezsensowne uważam propozycje penalizowania in vitro, podobnie jak za głęboko niesprawiedliwe uważam wspieranie go decyzjami z budżetu państwa. In vitro jest nie do pogodzenia z chrześcijańską etyką, ale jedyne, co ja mogę w tej sytuacji zrobić, to starać się przekonywać, perswadować, wyjaśniać. I będę to robił.

Niech radykalni przeciwnicy in vitro nadal argumentują, że wszczepiając kilka zarodków i godząc się na to, że któreś z nich (podobnie jak to się dzieje w naturze) obumrą, jesteś winny śmierci ludzi (i tu pogrążymy się w sporze, czy można być winnym, gdy nie masz intencji nikogo zabić i gdy nie ty zabijasz, lecz natura).

Ja uważam, że w tym obszarze powinniśmy zacząć robotę od drugiego końca. Ludzie nasłuchali się już wiele o tym, że robienie in vitro jest złe i nie wpłynęło to na zmianę ich poglądów, trzeba więc zacząć im wyjaśniać, dlaczego niezrobienie in vitro jest dobre. Pokazać, że jedyna droga do spełnienia się niepłodnej pary, nie wiedzie wcale przez stosującą tę metodę klinikę. Wytłumaczyć, że to, co proponujemy w Kościele, to nie zakaz wymyślony przez głupich księży albo (co za chora wizja) lubiącego uszlachetniać cierpieniem Boga, ale „ekologiczna“ koncepcja oparta na totalnym szacunku dla ludzkiej podmiotowości, uznaniu świętości autonomii drugiego człowieka. Koncepcja, w której nie można „mieć dziecka” albo „prawa do posiadania dziecka”, bo każdy człowiek to dar od Boga, gość, który sam przychodzi na ten świat wtedy, gdy jest jego (a nie rodziców) czas i sam ma z niego w swoim czasie zejść. Rodzice nie „robią” dzieci, oni tworzą warunki do tego, by dzięki ich otwartości pojawił się na tym świecie ktoś nowy.

Specjaliści od Boga

Nikt nie ma prawa dłubać przy twoim życiu od naturalnego poczęcia do naturalnej śmierci. Szczęśliwy będzie tylko taki świat, na którym każdy człowiek będzie miał pewność, że od samego początku do samego końca jest sanktuarium, a nie projekcją czyichś – choćby najgorętszych – pragnień.

Jest klincz, więc trzeba zacząć tę narrację od początku. A więc od najbardziej skutecznego Nauczyciela szacunku i miłości. Gdy ośmielę się powiedzieć o tym głośno, „lewa” strona nazywa mnie religijnym świrem, „prawa” – szkodnikiem chorym na pięknoduchostwo. Mam to w nosie. I sądzę, że to błąd, iż od pewnego czasu w polskim Kościele teologia moralna zdaje się skutecznie zasłaniać wszystko inne.

Najwyższy czas, żebyśmy my, katolicy, puścili trochę pary w ten co trzeba gwizdek i na powrót stali się dla ludzi wybitnymi specjalistami nie tylko od szalek Petriego, ale przede wszystkim od Boga. Bo to dzięki Niemu każdy, również ten poczęty w klinice, ma wszelkie szanse, by zostać świętym (nie tyle dzięki in vitro, ile mimo niego). I tylko wtedy, gdy ludzie autentycznie Go poznają, sami będą wiedzieli, jakich wyborów powinni dokonywać, by być szczęśliwymi i dać szczęście innym.

Wszyscy wokół twierdzą, że w Polsce trwa właśnie wojna domowa, że dyskutować to można było pięć lat temu, dziś trzeba łapać za sztandar i tłuc wroga, zanim on zatłucze nas. Jednym z frontów tej wojny jest rozkręcająca się znów od kilkunastu miesięcy bitwa o in vitro. Mam wrażenie, że cały ten spór, jaki toczymy wokół – co za obrzydliwa nazwa – „medycyny rozrodu”, znalazł się dziś jednak w martwym punkcie. I niezależnie od ilości energii, którą zainwestowalibyśmy jeszcze w próby zmagań słownych czy prawnych, nie posuniemy się w nim chwilowo ani o milimetr do przodu (a kwestie związane ze sztucznym zapłodnieniem nadal regulować będą – o wstydzie – przepisy o działalności gospodarczej).

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Marek Migalski: Wybory prezydenckie w Polsce: Sikorski lepszy niż Trzaskowski
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Wybory prezydenckie w USA. Jeden wynik już znamy – przegrała demokracja
Analiza
Anna Słojewska: UE bliżej do Kamali Harris, ale nie we wszystkim się z nią będzie zgadzać
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Polska musi być silniejsza. Bez względu na to, kto wygra w USA
Materiał Promocyjny
Strategia T-Mobile Polska zakładająca budowę sieci o najlepszej jakości przynosi efekty
Opinie polityczno - społeczne
Greenpeace: Czy Ameryka zmieni się w stację paliw?