Rosjoznawstwo, podobnie jak jego bezpośrednia poprzedniczka sowietologia, to bowiem rodzaj wiedzy tajemnej, metafizycznej i wymykającej się twardym faktom. Nic zresztą dziwnego. W świetle standardowych narzędzi służących politologom do porównywania różnych krajów Rosja jest prawdziwą „nibylandią". Nie powinna właściwie istnieć, a jednak uparcie trwa.
Na przykład według Transparency International kraj ten jest bardziej skorumpowany niż Dżibuti i Sierra Leone. Według Banku Światowego Rosja ma jak na swój rozmiar raczej małą gospodarkę, mniejszą od Korei Południowej, a porównywalną z Hiszpanią. Jednocześnie kraj ten prowadzi obecnie globalną politykę, której rozmachu nie powstydziłyby się Chiny i USA. Gra va banque. Rzekomo przekupuje, przekonuje i zastrasza pół globu. Do tego jakimś cudem stać ją na drugą na świecie armię (według Global Firepower Index), a pod względem liczby głowic jądrowych prześciga nawet Stany Zjednoczone.
To wszystko po prostu się nie sumuje. Wydaje się, że zamiast państwa mającego armię i służby widzimy tutaj służby i armię, które na doczepkę dobudowały sobie – dosyć prowizorycznie – aparat państwowy. Wszystko jest w tej konstrukcji niestabilne i – zdaje się – zapowiada rychłą katastrofę lub głębokie reformy. Z pozoru nie powinna nas ta konstatacja martwić. Kraje w końcu uczą się na swoich błędach. Byłe imperia najpierw ciągnie „na Falklandy", potem jednak się uspokajają i reformują. Na wschodzie ten kryzys tożsamościowy może mieć jednak obrót bardzo niebezpieczny. Owszem, wszystko wskazuje na to, że to już ostatni akt sztuki pod tytułem „Wielka Rosja". Cóż nam jednak po tym? Zgodnie z regułą wypracowaną przez Czechowa właśnie w tym akcie naprawdę wielka strzelba powinna w końcu wystrzelić.
Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego