Jeszcze kilka lat temu ogólny, prorynkowy kierunek transformacji wydawał się w Polsce niezagrożony. Chociaż w trakcie kolejnych kampanii przedwyborczych różne partie zgłaszały dosyć radykalne postulaty, które – jeśli zostałyby zrealizowane – oznaczałyby odwrócenie lub w każdym razie wyraźne spowolnienie procesu transformacji, to jednak po zmianie władzy kontynuowały one podstawowy kierunek zmian systemowych.
Dla ekonomistów było to miłym zaskoczeniem, ponieważ sugerowało, że racjonalność ekonomiczna i myślenie propaństwowe zwyciężają z krótkowzrocznym interesem polityków. W konsekwencji wydawało się, że nie grozi już nam demontaż z trudem stworzonych instytucji gospodarki rynkowej i że proces transformacji jest w zasadzie nieodwracalny. Wydawało się też, że osiągnęliśmy korzystny punkt na krzywej obrazującej wymienność między regułami i elastycznością dostosowań gospodarki. Pozwoliło to gospodarce znaleźć się na bezpiecznej trajektorii wzrostu, na której nie dochodziło do dłuższych okresów, w których płace realne rosłyby szybciej niż wydajność pracy, nie doszło do nadmiernej polaryzacji dochodów, deficyt strukturalny i dług publiczny były względnie stabilne w relacji do PKB, a stabilność finansowa była zachowana dzięki dobrze działającemu nadzorowi bankowemu.
Zaskakujące jest więc to, że obecnie ryzyko odwrócenia procesu transformacji jest dużo większe, mimo że właśnie w okresie obecnego kryzysu światowego relatywna pozycja gospodarcza Polski uległa bardzo wyraźnemu wzmocnieniu zarówno w stosunku do krajów Europy Zachodniej, jak i Węgier oraz Czech. Możliwe są następujące wyjaśnienia tego paradoksu:
a) ?światowy kryzys dotyczy nie tylko gospodarki, ale i ekonomii jako nauki. Powoduje to, że politycy nie obawiają się prezentować poglądów, które niedawno byłyby traktowane jak herezje,
b) ?syndrom zielonej wyspy, który przy braku bardziej precyzyjnej diagnozy dotyczącej relatywnego znaczenia jego źródeł prowadzi do pychy, a w każdym razie do niebezpiecznego samozadowolenia,