Wśród komentarzy na temat przyczyn upadku Silicon Valley Bank można usłyszeć i takie, że to amerykański bank centralny zachowuje się w sposób nieodpowiedzialny, podnosząc gwałtownie stopy procentowe i nie licząc się konsekwencjami dla banków. Podobnie jest u nas: media komentują podwyżki stóp przez NBP, płacząc głównie nad losem kredytobiorców, którzy wzięli pożyczkę ze zmienną stopą. Rozumiem oczywiście ich problemy, ale mimo wszystko jest to klasyczny przykład stawiania konia za wozem.
Co łączy historię finansowych magików z Doliny Krzemowej i polskich kredytobiorców? W obu przypadkach źródłem problemów było absurdalne założenie, że skoro przez ostatnie lata stopy procentowe były bliskie zeru, to w przewidywalnej przeszłości takie pozostaną.
Silicon Valley bez wahania inwestował nadwyżki gotówki w amerykańskie obligacje skarbowe. Zawiniła tu pewnie wiara we własną doskonałość. Wyspecjalizowany w finansowaniu start-upów bank należał przecież do internetowej „nowej gospodarki”, w której zyski mogą rosnąć w nieskończoność, a prawa „starej ekonomii” nie obowiązują. Rząd może dowolnie zwiększać zadłużenie, a dodruk kolejnych bilionów dolarów nie tworzy ryzyka inflacji. Kiedy oprocentowanie obligacji wzrosło (co oznacza, że spadła ich rynkowa cena – skoro inwestorzy mogą kupić obligacje wyżej oprocentowane, po co mają kupować mniej dochodowe?), w bilansie banku pokazały się straty, które doprowadziły do bankructwa.
Polskie kredyty hipoteczne ze zmienną stopą to inna historia, choć z podobnym finałem. Tu raczej zawinił brak wiedzy ekonomicznej ludzi, którym sprzedawcy kredytów (też z ograniczoną wiedzą) bez kłopotów wykazali, że kredyt ze zmienną stopą będzie zawsze niezwykle tani. „Ryzyka nie ma, kto sprytny, niech bierze niemal darmowy kredyt”.
Niestety, okazało się, że prawa „starej ekonomii” w jakiejś formie jednak działają. Nadmierny wzrost zadłużenia i nadmierna emisja pieniądza prowadzą do problemów, choć nie muszą to być dokładnie takie same problemy, jak pół wieku temu. Wtedy silny wzrost ilości pieniądza szybko przekładał się na inflację. Dziś tak być nie musi: po gwałtownym dodruku pieniędzy w latach 2008–2009 przez wiele lat mieliśmy raczej do czynienia z ryzykiem deflacji. Dodatkowe pieniądze gdzieś jednak musiały się ulokować, a skoro nie płynęły na rynek dóbr konsumpcyjnych, to popłynęły na rynek aktywów, tworząc zarzewia przyszłych kryzysów finansowych. Dziś mamy zarówno kłopoty na rynku finansowym, jak i inflację. Banki centralne muszą zaostrzyć walkę ze wzrostem cen, choć wiedzą, że po kilkunastu latach zerowych stóp procentowych może to grozić licznymi perturbacjami. Wracamy więc stopniowo do normalności, choć powrót może się okazać bardzo bolesny.