Pamiętam, jak wiele lat temu mój kolega z pracy po powrocie z wakacji radośnie przeżywał spotkanie z polskim produktem na zagranicznym rynku. Nie jestem już pewien, o co wtedy chodziło, ale chyba o popularny soczek dla dzieci. „Poczułem dumę, że polska firma poradziła sobie za granicą” – mówił autentycznie przejęty i niemal ze łzami w oczach.
Czytaj więcej
Panek i iTaxi szykują ekspansję. Auta pożyczane i zamawiane przez aplikacje wyjadą podbić Europę.
Faktycznie, kiedyś, świeżo po bankructwie bloku wschodniego, rodzimy produkt spotykany za granicą to było coś. Bo wtedy sklepowe półki uginały się od błyszczących i kolorowych towarów z Zachodu. Było tak zarówno w krajach oddzielonych od nas do niedawna żelazną kurtyną, jak i „po naszej stronie”: w Polsce, Czechach czy na Węgrzech. My nie byliśmy specjalnie zainteresowani kupowaniem dóbr znad Wełtawy czy Balatonu, z kolei Czesi czy Węgrzy też woleli batoniki, napoje i ubrania z zachodnią etykietą. To było takie odreagowanie siermięgi realnego socjalizmu.
Ale czas zrobił swoje. W krajach postkomunistycznych firmy rosły i się rozwijały, a wraz z nimi rosła jakość produkowanych przez nie towarów i usług. Ludzie przekonywali się, że rodzime marki nie zawsze muszą być gorsze. Kompleksy ustąpiły pola ambicjom. Na podbój konkurencyjnych rynków ruszyły firmy teleinformatyczne, spożywcze, kosmetyczne czy odzieżowe. Teraz polskie marki widoczne są nie tylko na sklepowych półkach, jak wszechobecne wafelki Prince Polo czy wyroby Mlekovity. Niektóre mają własne salony na prestiżowych ulicach czy w drogich galeriach handlowych światowych metropolii, jak Reserved w Londynie czy Inglot w Nowym Jorku.
Czytaj więcej
Rodzime platformy łączące pasażerów z kierowcami taksówek i umożliwiające wynajem aut na minuty szykują się do zagranicznej ekspansji. Nie oznacza to, że w kraju nie mają czego szukać. Branże taxi i car-sharingu znów się rozpędzają.