Wizja 10 zł za litr benzyny czy diesla z tygodnia na tydzień staje się coraz bardziej realna, a drenująca kieszenie Polaków ogólna drożyzna będzie coraz bardziej pustoszyć postoje taksówek. Nic dziwnego, że frustracja i perspektywa mało opłacalnych kursów zatrzymuje kolejnych właścicieli taksówek na domowej kanapie.
Tymczasem nie tylko taksówkarzom jest źle, bo finansowa mizeria widoczna jest w całym miejskim transporcie. W maju w Krakowie część autobusów MPK nie wyjechała na trasy z powodu braku kierowców, podobnie było na liniach podwarszawskiego Piaseczna. W Tarnowie kierowcy autobusów zagrozili strajkiem, jeżeli nie dostaną podwyżek, tymczasem samorząd chciałby je uzależnić od wprowadzenia wyższych cen biletów. Te ostatnie drożeją w kolejnych miastach, bo ich władze usiłują w ten sposób łatać kurczące się budżety. A skoro wzrost kosztów oraz inflacja duszą praktycznie wszystkich przewoźników, taksówkarze też muszą być poturbowani.
Czytaj więcej
Branża taksówkowa w naszym kraju, srogo poturbowana po pandemii, nie zdążyła się porządnie odbić, a już – przez wojnę i drożyznę na stacjach paliw – zmaga się z nowymi problemami.
Samorządy pewnie ugną się pod żądaniami korporacji taksówkowych i podniosą limity taryf. Ale na finansowe kokosy taksówkarze już nie mają co liczyć. To jedna z tych grup zawodowych, którym najpierw wolny rynek, a potem rozwój nowych technologii podpiłowywały gałąź biznesu, wcześniej prosperującego świetnie przez dziesiątki lat. Starsi właściciele taksówek z rozrzewnieniem wspominają złote czasy późnego PRL-u, gdy jeździli, gdzie im pasowało, zabierali po kilku klientów, każąc każdemu z osobna płacić i według uznania dyktowali ceny. Teraz taksówkarze mają z jednej strony Ubera i Bolta, z drugiej rosnący rynek aut wynajmowanych na minuty. W rezultacie na rynku będzie im coraz ciaśniej.
Dlatego podwyżki stawek mogą okazać się ryzykowne i doprowadzić do odpływu kolejnej fali klientów. Zwłaszcza że tych biznesowych będzie mniej poprzez upowszechnienie pracy zdalnej. Z kolei korzystające z taksówek osoby prywatne, coraz bardziej zważające na kurczące się możliwości portfela, zaczną częściej wybierać komunikację publiczną – nawet jeśli trzeba będzie dłużej poczekać na rzadziej jeżdżący tramwaj lub autobus.