Dlaczego przegraliśmy bój o Expo?

Rafał Dutkiewicz, prezydent Wrocławia, Rafał Wiśniewski, dyrektor generalny MSZ, Kazimierz Michał Ujazdowski, były minister kultury, Mirosław Boruc, dyrektor Instytutu Marki Polskiej oraz Marek Kłoczko, sekretarz generalny Krajowej Izby Gospodarczej oceniają w dyskusji utratę szansy na organizację Expo 2012 we Wrocławiu.

Aktualizacja: 03.01.2008 07:29 Publikacja: 03.01.2008 04:50

Dlaczego przegraliśmy bój o Expo?

Foto: Rzeczpospolita

Igor Janke:

Wrocław. Zacznijmy od oceny tego, co straciliśmy, przegrywając rywalizację o Expo 2012. Czego nie udało nam się uzyskać, czego nie uzyska Wrocław, czego nie uzyska Polska?

Rafał Dutkiewicz:

Expo wiązało się z możliwością uruchomienia w okresie przejściowym kilkudziesięciu tysięcy, a na stałe przynajmniej kilku tysięcy miejsc pracy już w okresie, kiedy wystawa miałaby się odbywać. Te miejsca pracy pozostałyby we Wrocławiu. Mówimy, że nie odwiedzi Wrocławia i Polski kilka bądź kilkanaście milionów turystów i cały ten ruch pieniądza związany z przepływami bezpośrednimi oraz wpływami podatkowymi się nie dokona.Zamysł był związany z tym, że Wrocław m.in. dzięki sprawie Expo mógł się zamienić z miasta monocentrycznego w wielocentryczne. Żeby stworzyć nowe centrum miasta, potrzebne są z jednej strony inwestycje urbanistyczne, muszą powstać drogi, domy, place. Z drugiej strony potrzebne jest jakieś wydarzenie, które w świadomości zbuduje centralną rolę tego miejsca. Wszystko, co miało powstawać wokół terenów Expo, zostanie przez miasto i tak wybudowane.

Rafał Wiśniewski:

W drugiej połowie 2011 roku Polska będzie sprawowała prezydencję w Unii Europejskiej. To znaczy, że Polska da twarz i usta Unii Europejskiej na całym świecie. Prezydencji nie sprawuje się głównie w Brukseli, w Strasburgu, w Paryżu czy w Madrycie. Sprawuje się ją przede wszystkim poza granicami Europy. W czerwcu 2012 roku będzie ogromna fala zainteresowania Polską w związku z Euro 2012, oczywiście pod warunkiem że kampanię promocyjną Euro 2012 poprowadzimy tak, żeby na niej było widać coś więcej niż tylko polskie stadiony i polskich kibiców. Chodziło nam o imprezę, która te dwa momenty zainteresowania Polską, nie tylko Wrocławiem, jeden wynikający z prezydencji, drugi, z Euro 2012 pozwoli przenieść na letnie i wczesnojesienne miesiące 2012 roku. Wielu ludzi o Polsce, o tym, że ona jest ciekawa, atrakcyjna, nowoczesna, bezpieczna, dowie się dopiero z transmisji 15 czerwca 2012. I już na Euro 2012 nie zdąży. Expo we Wrocławiu mogło być dodatkowym pretekstem i dodatkową zachętą do tego, żeby odwiedzić Polskę.

Marek Kłoczko:

Ja bym wolał, aby używać tego, co w języku biznesu jest takie powszechne. Mówmy o utraconych korzyściach, bo tu strat żadnych nie było. Oprócz tego, że nie mamy tego Expo, to i tak są liczne korzyści. Dla mnie taką ogromną korzyścią z walki o Expo jest to, że chociażby poziom debaty publicznej na tematy promocji kraju, wizerunku jest w tej chwili znacznie wyższy niż przedtem.

Igor Janke:

Pan Marek Kłoczko brał udział w co najmniej dwóch imprezach Expo. Współtworzył je pan i obserwował miasta, które je organizowały. Jak one się zmieniły, czy to był rzeczywiście wielki kopniak dla nich?

Marek Kłoczko:

Ja miałem przyjemność organizować udział Polski w wystawach w roku 2000 w Hanowerze i w 2005 w Aichi w Japonii. To są dwie całkiem odmienne lekcje. Moim zdaniem Niemcy przegrali Expo w Hanowerze. Przegrali wizerunkowo, mentalnie z dwóch powodów. Po pierwsze, zanim jeszcze to Expo zorganizowali, nastąpiły istotne napięcia pomiędzy rządem Dolnej Saksonii i Hanoweru a rządem federalnym o śmieszne pieniądze, które później w świetle całego budżetu w ogóle nie miały żadnego znaczenia. Przez to źle przygotowano opinię publiczną. Mieszkańcy Hanoweru byli przestraszeni, myśleli, że to będzie Sodoma i Gomora. Wiele osób pobrało urlopy, wyjechało za granicę, bo nie chciało w tym nieszczęściu uczestniczyć. I to się później nie potwierdziło, ale wizerunkowo to już była porażka na samym początku. Japończycy zrobili dokładnie odwrotnie. Od początku ogromny nacisk położyli na przygotowanie społeczeństwa i społeczności lokalnej, że to może być szansa dla regionu i to może być sukces. Expo w Japonii odbywało się w najbardziej uprzemysłowionym regionie, który można by porównywać do Śląska. O tradycyjnych przemysłach – maszynowym, samochodowym, elektrotechnicznym. Na początku lat 90. Japończycy zaczęli wyprowadzać produkcję do Chin, do Azji Południowo-Wschodniej, do Europy. I nagle zrobiła się próżnia. Potrzeba było nowych idei, nowych inspiracji do rozwoju tej części Japonii, gdzie żyje 40 mln ludzi, na XXI wiek. Stwierdzono, że właśnie Expo, które wykreuje nowe idee, pokaże pomysły innych krajów, jest doskonałym momentem dla świadomościowego rozwoju regionu, ale również do stworzenia infrastruktury, do kreowania wizerunku. Expo w Japonii okazało się nawet większym sukcesem, niż Japończycy zaplanowali. Oni zaczynali to przygotowywać w roku 1993. Przez 12 lat systematycznie budowali swoją pozycję i lobbowali na rzecz Expo w Aichi i osiągnęli sukces.

Kazimierz Michał Ujazdowski:

Włożyliśmy w ten projekt mnóstwo serca, ale nie był to żaden zryw. Termin zryw przypomina nasze najgorsze cechy narodowe, tzn. występowanie z projektem, który z gruntu nie ma szans i o którym się myśli w toku walki. To był projekt przemyślany. Przemyślana była decyzja o starcie w tej konkurencji. I bardzo przemyślany był projekt promocyjny. Była to chyba pierwsza kampania, która pokazała Polskę nie jako kraj, który przeżywa pewne doświadczenie wyjścia z zacofania komunistycznego, tylko podnosi kwestie istotną dla całego świata. Tym razem nie opowiadaliśmy o swoich problemach, tylko o pozytywnych czynnikach naszego doświadczenia historycznego i o naszej prężności ekonomicznej. I ta nowatorska narracja jest w moim przekonaniu wskazówką dla polskiej dyplomacji kulturalnej na długie lata.

Rafał Dutkiewicz:

Finał, który obserwowaliśmy w Paryżu kilka tygodni temu, był taki, że polska kandydatura otrzymała 13 głosów, co oczywiście nie jest wielkim rezultatem. Ala tak to się często kształtuje w końcowej fazie. Saloniki, które ubiegały się o możliwość organizacji Expo w 2008 roku, choć dysponowały wcześniej kilkudziesięcioma poparciami różnych krajów, ostatecznie zakończyły rywalizację z wynikiem ośmiu głosów, Moskwa zaś, która bez wątpienia jest silniejszym kandydatem niż Wrocław, uzyskała ostatecznie dziesięć głosów. My też wcześniej mieliśmy deklarację poparcia od kilkudziesięciu krajów. Gdybyśmy je utrzymali, a prawa wyboru nie otrzymałyby nowe kraje, to istniała realna szansa na zwycięstwo.

Michał Boruc:

Jestem bardzo daleki od nazywania tego klęską. Można to uznać za jakąś porażkę taktyczną. Wrocławiowi udało się wejść w najbardziej konkurencyjny w tej chwili na świecie sektor rynku – sektor walki o wydarzenia. Mniej więcej 15 lat temu, wtedy kiedy się budziła Hiszpania, i kiedy była Sewilla, i kiedy była Barcelona, świat odkrył, że najmocniejszym towarem, instrumentem, jakim można szybko poprawić pozycję kraju, są wydarzenia. I zaczął się nieprawdopodobny wyścig o nie. Tak nieprawdopodobny, że dla różnych krajów, np. dla Korei czy dla Rosji, staje się to wręcz racją stanu. Ja ze swojej pamięci i zawodowej, i osobistej znam dwa wydarzenia, które Polska robiła w tej skali i które bardzo dobrze wyszły nam na zdrowie. Pierwsze to Powszechna Wystawa Krajowa w 1929 roku, która była czymś nieprawdopodobnym. Drugie – Międzynarodowy Festiwal Młodzieży i Studentów w Warszawie w 1955 r. Walki o takie duże wydarzenia trzeba się po prostu nauczyć. To nie jest tak, że można od razu wejść do ligi mistrzów i tam grać. Jak widać, największe kraje się o to obijały. To, co robiła Atlanta, żeby wejść, to, co robiła Rosja. Ile klęsk poniosła Korea, żeby w końcu postawić wszystko na jedną kartę.

Igor Janke:

Jakie błędy zostały popełnione w naszych staraniach o Expo?

Marek Kłoczko:

Trudno tu mówić o konkretnych błędach w procedurze, logistyce czy w przygotowaniach. To był ogromny wysiłek profesjonalny. Życie pokazało, że są jeszcze różne kategorie wagowe na tym rynku. Zderzyliśmy się z kimś z kategorii wyższej.

Michal Boruc:

Niestety, potwierdziliśmy największą naszą słabość, czyli absolutną nieumiejętność gry zespołowej.

Igor Janke:

Wiele zarzutów padło pod adresem naszej dyplomacji. Krytycy twierdzą, że tak naprawdę państwo nie wsparło tego projektu.

Marek Kłoczko:

Myślę, że walka o ten projekt bardzo nieszczęśliwie zbiegła się w czasie z osłabnięciem instytucji publicznych zajmujących się kontaktami międzynarodowymi. To był czas, kiedy w wielu krajach nie mieliśmy ambasadorów. Paraliżem zostały dotknięte dwie rządowe agencje zajmujące się promocją. Mam na myśli Polską Organizację Turystyczną, Polskę Agencję Informacji i Inwestycji Zagranicznych. Tam się po kilka razy wymieniali prezesi i zarządy w ciągu krótkiego czasu. To nie służy pracy merytorycznej.

Kazimierz Michał Ujazdowski:

Tu są kwestie incydentalne i systemowe. Nie dla wszystkich ten projekt był przedmiotem miłości. Dla siedzących przy tym stole tak. Miałem jednak wrażenie, że moja koleżanka pani minister Fotyga nie darzy go znaczącą sympatią.

Rafał Dutkiewicz:

Przez dłuższy czas nie mieliśmy ambasadora w Paryżu. Np. premier Korei bywał tam raz na dwa trzy miesiące. W ostatniej fazie nasz delegat zabiegał o spotkanie z delegatem Grecji, gdy zostało umówione, musiało zostać przesunięte, bo do delegata Grecji w Paryżu przyjechał właśnie premier Korei. To pokazuje skalę determinacji po tamtej stronie.

Igor Janke:

Symboliczny był sam fakt, że na ostateczne głosowanie z jednego kraju przyjechał premier, z drugiego król, a od nas po rabanie medialnym w końcu w ostatniej chwili przyleciał marszałek Senatu...

Rafał Dutkiewicz:

To, że się pojawił marszałek Senatu, trzecia osoba w państwie, jest absolutnie correct. Pewnym problemem, który kosztował nas utratę kilku głosów, było to, że w ostatnich trzech dniach rozegrał się dziwny dramat, w którym przedstawiciel państwa polskiego raz przyjeżdżał, a raz nie przyjeżdżał. W niedzielę mieliśmy nerwowe pytania od kolegów ze Skandynawii, czy ktoś będzie reprezentował państwo polskie.

Igor Janke:

Jakie dobre wnioski należy z tego wyciągnąć i co należy robić, żebyśmy w przyszłości wygrywali tego typu projekty?

Rafał Wiśniewski:

Promocja kraju czasami polega to na tym, żeby sławić to, co już jest. Ale również na tym, żeby być forpocztą, awangardą zmiany. Trzeba być ambitnym, trzeba wierzyć w siebie, w swoją atrakcyjność. Obecnie wchodzimy w etap, w którym nasza dyplomacja uwolniona jest w coraz większym stopniu od zajmowania się rudymentarnymi wyzwaniami bezpieczeństwa. Teraz powinna się stać dyplomacją skutecznego lobbingu, skutecznej promocji. Ta kampania dała nam znakomitą lekcję tego, czym dysponujemy i czego nam jeszcze brakuje. Natomiast najgorsze byłoby, gdybyśmy z tej lekcji wysnuli taki wniosek, że inni są bogatsi, liczniejsi, bardziej tożsamościowo jednoznaczni i w związku z tym w tej konkurencji nie powinniśmy brać udziału.

Marek Kłoczko:

Trzeba zbudować nowoczesny system kształtowania wizerunku kraju i onarzędziować go w sposób profesjonalny. Do tego potrzebna jest oczywiście dyskusja o pieniądzach, bo to nie mogą być pieniądze nieadekwatne do tych, jakimi dysponują inni.

Michał Boruc:

Są cztery etapy tego, co można określić jako budowanie marki. Wszystko jedno, czy Polski czy Wrocławia. Więc po pierwsze trzeba się wyróżnić. Po drugie trzeba być potrzebnym, jak się już wyróżni. Po trzecie trzeba zasłużyć na szacunek, a jak się zasłuży na szacunek, to się zdobywa reputację i wchodzi się w zażyłość. Otóż Polska jako Polska już się wyróżniła. Nabrała wyrazistości, co jest znakomitym osiągnięciem. Dotychczas brakowało nam wyrazistości. Myśmy byli szarą masą jak Zimbabwe, Białoruś. Teraz już nie jesteśmy. Wrocławiowi udało się więcej. Wrocław się wyróżnił, pokazał, że jest potrzebny, i konsekwencją tego, co robi, zasłużył sobie na szacunek. Teraz trzeba pójść o krok dalej.

Kazimierz Michał Ujazdowski:

Wydaje mi się, że są trzy warunki kreatywnej i solidnej polityki. Pierwszy warunek to jest pójście ścieżką między kompleksem kosmopolitycznym, który wyraża się w zdaniu, że w Polsce nic ważnego nigdy się nie stało, a kompleksem nacjonalistycznym, który zakłada, że jesteśmy ofiarą wszystkich naraz i powinniśmy tkwić w postawie obrazy. Druga kwestia to jest taka samoczynna solidarność aktorów politycznych. Chodzi o to, żeby wygasić ten płomień, który w polskich piekiełkach płonie kosztem realnej spójności rządu. A trzecia kwestia to jest wielkie dzieło, które może być przedmiotem kilkunastu dyskusji w “Rzeczypospolitej”, zreformowania i unowocześnienia polskiej administracji, a szczególnie tej, która zajmuje się promocją. W moim przekonaniu kategorie III i IV Rzeczypospolitej nie opisują tej rzeczywistości, jaka tam panuje, bo ona w wielu miejscach przypomina okres sprzed III RP. Obciąża to wszystkie ekipy o rodowodzie solidarnościowym po 1989 r. Jeśli te trzy rzeczy zrobimy, to nie wiem, czy będziemy zawsze wygrywać, ale ta codzienność polityki promocyjnej będzie podniesiona na poziom wyższy.

—not. js

Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Donald Trump rąbie siekierą, Europa odpowiada skalpelem
Opinie Ekonomiczne
Bjørn Lomborg: Skąd wziąć pieniądze na obronę Europy
Opinie Ekonomiczne
Profesor Sławiński: Stablecoins to kolejna odsłona demokratyzacji spekulacji
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof A. Kowalczyk: Czarny łabędź w Białym Domu, krew na Wall Street
Materiał Promocyjny
O przyszłości klimatu z ekspertami i biznesem. Przed nami Forum Ekologiczne
Opinie Ekonomiczne
Ptak-Iglewska: UE jak niedźwiedź: śpi, a jak ryczy, to za późno. Trump nas budzi