Polska przechodzi okres inicjacji finansowej, której na Zachodzie doświadczono parę lat temu. Inwestorzy zagraniczni wprowadzają nas w świat bardzo niskich stóp procentowych.
Z otwartymi szeroko oczami obserwujemy, jak ceny polskich obligacji skarbowych szybują w górę niczym startujący samolot, co oznacza, że spadają rentowności, które poruszają się w odwrotną stronę do cen. Kupując 10-latki można liczyć na zwrot rzędu 3 proc., mniejszy niż kilkumiesięczna lokata w banku. To oczywiście nie tak nisko jak np. w Niemczech, ale trzeba pamiętać, że jesteśmy krajem o niższych zasobach kapitału więc i punkt odniesienia jest inny. Te 3 proc. to bardzo mało, rok temu nikt nie postawiłby na taki scenariusz ani grosza.
Co to wszystko oznacza? Jak ten proces zinterpretować? Interpretacje są dwie. Jedna jest pozytywna, jedna negatywna, a co najciekawsze: obie są zbieżne.
Minister finansów J.V.R. słusznie twierdzi, że wysokie ceny obligacji i niskie rentowności to wyraz zaufania do stabilności naszej gospodarki. Mamy jeden z niższych długów publicznych w Europie, unikamy recesji, spada nasza zależność od finansowania zagranicznego (mierzona deficytem obrotów bieżących). Co najistotniejsze, przy kurczącej się globalnej puli aktywów o wysokim ratingu, Polska przez cały okres kryzysowy utrzymała stabilny rating. Czy de facto nasz relatywnie niski rating gwałtownie wzrósł, co przyciąga zagraniczny kapitał.
Jednak trzeba pamiętać, że stabilność nie jest równoznaczna z sukcesem. Francja też ma rekordowo niskie rentowności obligacji, a trudno spotkać Francuza zadowolonego z sytuacji w swoim kraju. Niskie rentowności w krajach rozwiniętych są bowiem wyrazem nieufności do innego rodzaju aktywów, czyli tak naprawdę niewiary w powrót wzrostu gospodarczego. Inwestorzy kupują masowo obligacje, ponieważ nie za bardzo gdzie mają ulokować pieniądze – firmy w większości krajów mało inwestują, więc nie powiększa się pula atrakcyjnych aktywów. Oznacza to też, że inwestorzy dyskontują długi okres luźnej polityki pieniężnej.