Wśród widzów wychodzących z premiery w Operze Narodowej nie brakowało tych, którzy narzekali, że na scenie nie odtworzono XIX-wiecznego paryskiego poddasza, gdzie żyło czterech biednych artystów, ani kawiarenek Montmartre’u. W „La Boheme” Pucciniego, choć to przecież opera werystyczna, Barbara Wysocka postawiła na umowność i symbolikę.
Paryż czy Nowy Jork
Inscenizacji z dominującym nad wszystkim ogromnym napisem LA VIE BOHEME bliżej nie tyle do oryginału, ile do równie słynnej jak arcydzieło Pucciniego jego musicalowej wersji „Rent”. Postaci ze spektaklu w Operze Narodowej są jak bohaterowie tego musicalu. Wiodą nędzną egzystencję, żyjąc w zakamarkach wielkich liter przypominających nowojorski squat. Mają marzenia, potrafią cieszyć się chwilą i na ich drodze pojawia się śmiertelna choroba. A czy to gruźlica, czy AIDS, czy covid, nie ma w gruncie rzeczy znaczenia.
Czytaj więcej
Ten spektakl Polskiego Baletu Narodowego przykuwa uwagę rozmachem, drapieżnością i nieoczekiwanymi pomysłami.
Reżyserzy próbują nadać „La Boheme” Pucciniego kształt sceniczny, bliższy – ich zdaniem – oczekiwaniom widza. To trudne zadanie, sceny z życia dawnej paryskiej cyganerii są w tej operze bardzo sugestywne. Na tle inscenizacyjnego banału, w jaki popadają uwspółcześniający „La Boheme”, pomysł Barbary Wysockiej wyróżnia się oryginalnością. Zamiast odtwarzać na scenie pseudożycie, reżyserka postanowiła operować skrótem i symbolem.
Taką rolę pełni ów napis, którego funkcja zmienia się w kolejnych aktach. Najpierw jest mieszkaniem biednych artystów, potem rozbłyskuje światłami, tworząc efektowne tło dla zabawy i miłości. A w finale wystaje zniszczony spod zwałów śniegu, podkreślając klęskę uczuć.