Odważna i pełna temperamentu na estradzie, wielką własną karierę łączyła z promocją muzyki polskiej. Trzy lata temu koncern Warner wydał płytę z wydobytym z archiwów zapisem inauguracji w 1955 roku gmachu warszawskiej Filharmonii, odbudowanego po wojennych zniszczeniach. Wanda Wiłkomirska była gwiazdą wieczoru, zagrała I Koncert skrzypcowy Karola Szymanowskiego. Kiedy słucha się tego nagrania, trudno wskazać innego artystę, który w minionych sześciu dekadach interpretował ten utwór z równą pasją, czułością i emocjonalnością.
Ciągle w podróży
Wanda Wiłkomirska miała wtedy 25 lat i nagrody zdobyte na czterech konkursach w Europie i Polsce. Z Filharmonią Narodową związała się prawie na ćwierć wieku, towarzyszyła jej orkiestrze w kilkudziesięciu podróżach zagranicznych. Jako etatowa solistka miała przywilej sprawiania sobie raz w roku na koszt firmy estradowej kreacji.
A potem, po powrocie w kraju występowała wszędzie, nawet w najmniejszych miejscowościach. – Miałam sto kilkadziesiąt koncertów rocznie – wspominała po latach. Żyła z ciągłym przekonaniem, że nie zdąży opanować kolejnego programu. Ćwiczyła nawet w przedziale wagonu sypialnego, Jeden z jej synów powiedział kiedyś w przedszkolu, że kiedy się urodził, mama była w Lipsku, bo przecież jej nigdy nie ma w domu.
Była eksportową artystką PRL-u. Nad zagranicznym kalendarzem czuwał PAGART, jedyna wówczas, państwowa agencja impresaryjna, rozdzielająca wojaże pomiędzy artystów. W świecie jej pozycja artystyczna była jednak tak mocna, że często grając po raz pierwszy w jakimś kraju z Filharmonią Narodową, otrzymywała ponowne zaproszenie już jako solistka.
Stawała bez kompleksów wobec największych sław. Potrafiła sprzeciwić się legendarnemu Johnowi Barbirollemu (ćwiczyli razem koncert Brittena), a siła jej argumentów była tak przekonująca, że apodyktyczny dyrygent spokorniał. Zubin Mehta musiał wysłuchać jej wykładu o Szymanowskim, a mówiła tak interesująco, że szybko zaprosił ją na występ z Nowojorskimi Filharmonikami.