Donald Trump nie potrafi zaakceptować wyniku wyborów prezydenckich. Obecnie urzędujący prezydent Stanów Zjednoczonych dopiero 7 stycznia zapewnił, że 20 stycznia przekaże władzę Joe Bidenowi. Jednak jeszcze tego samego dnia mówił publicznie o sfałszowanych wyborach i wyborach, które „zostały nam skradzione". Trump nie odwodził swoich zwolenników od wdarcia się do siedziby Kongresu USA, który miał ostatecznie potwierdzić ważność wyborów prezydenckich. Apelował jedynie o pokojowe zachowanie. Protestujący starli się z policją, doszło do użycia gazu. Posiedzenie Kongresu zostało przerwane. W wyniku starć zginęły cztery osoby, a ponad 50 zostało aresztowanych. Czy musiało do tego dojść? Z politycznego punktu widzenia musiało.
Miejsce w historii
Nie wiadomo, czy Trump kończy swoją karierę polityczną, czy może jednak będzie kandydował w następnych wyborach prezydenckich. Pewne jest coś innego. Dzisiaj Trump walczy o swoje miejsce w historii. Prezydent mówi i robi wszystko, żeby w części społeczeństwa, nie tylko amerykańskiego, zaszczepić przekonanie, że został odsunięty od władzy w wyniku spisku. Jak donosi sondaż przeprowadzony przez YouGov Direct, aż jedna piąta Amerykanów popiera szturm na Kapitol. Cześć z nich uważa też, że w czasie wyborów prezydenckich doszło do oszustw wyborczych, które wpłynęły na ostateczny ich wynik. Aż około połowy republikanów uważa, jak wynika z sondażu Reuters/Ipsos, że reelekcja została Trumpowi odebrana przez oszustwa wyborcze, które faworyzowały Bidena. Co Trump zyskuje?
Walka o inną pamięć
Donald Trump buduje mit tego, który stoi za wykluczonymi. „Obalony" przez elity polityczne, z których on sam się nie wywodzi, którym jako jedyny potrafił się postawić. Mit prezydenta, którego dopadła niesprawiedliwość społeczno-polityczna jak wielu jego rodaków. Niepogodzony z porażką zawsze musi znaleźć winnego. Trump wskazuje winnych palcem: „Joe Biden wygrał wybory prezydenckie, gdyż zostały one sfałszowane". Trump wskazuje, że to Amerykanie zostali oszukani, mimo że nie ma na to dowodów, a dotychczasowe zostały wykluczone. Przez długie tygodnie po wyborach Trump pracował nad wtłoczeniem w świadomość społeczeństwa, że doszło do zamachu na demokrację. Bez względu na to, jak skończy się kariera 45. prezydenta USA, część Amerykanów będzie żyła w przekonaniu, że Biden to uzurpator, reelekcja należała się Trumpowi, a ich głosy zostały zmielone. Trump zasiał ziarno spiskowej teorii dziejów, które skutecznie zakiełkowało. Nie on pierwszy, nie ostatni.
Metody Macierewicza
Kiedy PiS traciło władzę, Jarosław Kaczyński tłumaczył swoim wyborcom, że wszystkie siły III RP zmówiły się przeciwko jego ugrupowaniu. Kiedy trwał wcześniej w opozycji, tłumaczył, że agentura z układem postokrągłostołowym nie dopuszcza jego ugrupowania do władzy. Kiedy przez osiem lat PiS przegrywało szereg wyborów z rzędu, Kaczyński nie tłumaczył tego słabością własnego przywództwa, ale spiskami i fałszerstwami wyborczymi. Żadnego nie potwierdzono.
Podobnie sytuacja miała się z Antonim Macierewiczem, głównym popularyzatorem teorii dotyczących przyczyn katastrofy smoleńskiej. Macierewicz i PiS przez lata budowali mit Lecha Kaczyńskiego, który nie mógł zginąć w zwyczajnym wypadku lotniczym, ale „poległ" w zamachu smoleńskim. Efekt? W szczytowym momencie aż 26 proc. ankietowanych wierzyło w zamach smoleński. Kiedy PiS doszło do władzy, miało swojego prezydenta i pełnię władzy, przez lata nie doprowadzono do ściągnięcia wraku i nie udowodniono, że doszło do zamachu. Rządzący nawet nie wystąpili do prezydenta Trumpa, o którym mówili: „Jesteśmy zwycięzcą ery Trumpa w relacjach międzynarodowych", o pomoc w odzyskaniu polskiej własności z Rosji. Dlaczego temat katastrofy smoleńskiej nie jest podnoszony przez PiS? Bo smutna prawda mogłaby zderzyć się z budowanym od lat mitem, który jest tylko narzędziem w rękach polityków.