Po pierwsze, Niemka na czele Komisji Europejskiej. Rząd PiS wielokrotnie argumentował, że Niemcy rządzą w Europie, co — jego zdaniem — nie jest dla nas dobre. Po takiej nominacji niemieckie wpływy będą jeszcze silniejsze. Po drugie, Belg na czele Rady Europejskiej. Charles Michel to przedstawiciel unijnego rdzenia, wyznawca szkoły dwóch prędkości, czemu dawał wyraz. Na przykład poważnie wzywając do wykluczenia Polski ze strefy Schengen za brak solidarności w polityce wobec uchodźców. W pewnym momencie konkurentem dla Michela na szefa Rady był Timmermans, zwolennik bardzo inkluzywnej Unii Europejskiej. I tutaj został jednak przez Polskę zablokowany. Po trzecie, nasz upór doprowadził do pakietu, w którym nasz region Europy jest nieobecny na szczytach władzy. A warto wspomnieć, że bardzo poważną kandydatką na przewodniczącą Komisji Europejskiej była Litwinka Dalia Grybauskaite. Ani Polska, ani inne kraje Grupy Wyszehradzkiej nie były tym jednak zainteresowane.
W sumie więc mamy pakiet, w którym wszystkie stanowiska trafiają w ręce Europy Zachodniej, z wyjątkiem może połowy kadencji w najmniej ważnym Parlamencie Europejskim. A na dodatek dwa najważniejsze stanowiska w unijnych instytucjach — Komisji i Radzie — obejmują przedstawiciele krajów założycieli UE. To rozczarowujący układ sił 15 lat po wielkim rozszerzeniu Unii.
Czytaj także: Kłopotliwe zwycięstwo PiS w Brukseli
Rząd nic też nie ugra w sprawie praworządności. Co prawda Timmermans nie będzie szefem Komisji, ale zostanie jej pierwszym wiceprzewodniczącym. Nie należy oczekiwać, że nowa przewodnicząca Ursula von der Leyen ustąpi w tej sprawie, bo sama w przeszłości krytykowała reformy sądownicze w Polsce. Już zresztą Donald Tusk zdążył ostrzec rząd PiS, żeby nie liczył na taryfę ulgową. Bo pod nowymi rządami KE będzie nawet bardziej wymagająca, jeśli chodzi o rządy prawa.