Kto zapłaci za ratowanie gospodarki

Brak wysokich odczytów inflacji nie będzie oznaczał, że jej nie ma, tylko że jest ona ukryta.

Aktualizacja: 28.04.2020 19:21 Publikacja: 28.04.2020 17:49

Kto zapłaci za ratowanie gospodarki

Foto: Bloomberg

Kryzys COVID-19 doprowadził do znaczącej interwencji fiskalnej państwa mającej na celu zahibernowania polskiej gospodarki. Są to konieczne działania. Tragedia sytuacji polega na tym, że udana interwencja państwa prawie na pewno doprowadzi do znaczącego wzrostu inflacji. To z kolei w nieproporcjonalny sposób uderzy w osoby z niskim i średnim poziomem majątku oraz pracowników z relatywnie sztywnymi płacami, zwłaszcza w budżetówce. Tym samym pracownicy służby zdrowia nie tylko będą nas bronić przed wirusem, ale również nieproporcjonalnie dorzucą się do finansowania tarczy antykryzysowej! Żeby przywrócić sprawiedliwość społeczną, rząd musi już teraz zdeklarować, że w przyszłości bardzo zwiększy inwestycje w publiczną ochronę zdrowia, którą sfinansuje progresywnym podatkiem nałożonym na dochód i majątek najbogatszych.

Inflacja lepsza od deflacji

W najbardziej prawdopodobnym scenariuszu, rząd sfinansuje interwencję fiskalną poprzez sprzedaż swoich obligacji – przynajmniej w części – krajowym bankom. To trudna operacja i łatwo ją zepsuć. Nieudana skończy się tym, że banki pożyczą państwu, ale odetną kredyt innym podmiotom na rynku. Ten „efekt wypychania” spowoduje, że cała interwencja będzie nieskuteczna a nawet szkodliwa, bo zabierze pieniądze z rynku i odda rządowi. To pogłębi recesję. Odcięcie przedsiębiorstw i gospodarstw domowych od kredytu to klasyczny negatywny szok popytowy, który doprowadzi również do spadku cen – deflacji.

Żeby temu zapobiec, potrzebny jest NBP, który zagwarantuje bankom, że wykupi od nich dług publiczny, ale pod warunkiem, że te nie odetną kredytu dla reszty gospodarki. To kluczowe. Mamy kryzys, a w czasie kryzysu banki niechętnie udzielają kredytów (i trudno się im dziwić).

Taka interwencja to taniec na linie. W sposób mechaniczny zwiększa ilość pieniądza w gospodarce. Do tego przynajmniej w obecnej fazie „hibernacji” gospodarki nie ma jak pociągnąć za sobą popytu (ten jest ograniczony twardymi regulacjami lockdownu). To, według podręcznikowej teorii ekonomii, powinno doprowadzić do zwiększonej inflacji. Do pewnego stopnia można ją powstrzymać wiarygodną obietnicą zwalczenia inflacji w przyszłości („spaleniem” jutro wydrukowanego dziś „pustego” pieniądza).

Gdy pandemia ustąpi, gospodarka z okresu hibernacji wyjdzie poobijana. W okresie odbicia potrzebna będzie polityka wspierania osłabionego popytu. Udane wspieranie popytu ciągnie w górę produkcję i konsumpcję, ale skutkiem ubocznym jest znów inflacja. Tym samym powinniśmy oczekiwać, że skuteczna interwencja państwa spowoduje wzrost cen – to możliwe zarówno na obecnym etapie hibernacji, jak i późniejszego odbicia. Z kolei jej brak to sygnał, że polityka gospodarcza nie wykorzystała w pełni swojego potencjału.

Igranie z inflacją jest jak igranie z ogniem – łatwo wymyka się spod kontroli i wpada w dobrze znaną, samonapędzającą się pętlę. Pojawienie się wysokich odczytów inflacji powoduje zwiększenie oczekiwań inflacyjnych, które z kolei powodują jeszcze większe podwyżki cen, a te dalej windują oczekiwania w górę. Dlatego przeprowadzenie udanej interwencji będzie dla NBP niezwykle trudne. Ale nie niemożliwe.

Inflacji nikt dziś nie zmierzy

Niektórzy komentatorzy i ekonomiści zakładają, że inflacja spadnie do 2,5 proc. Ich argument jest taki, że skoro nie możemy w czasie epidemii wyjeżdżać na wycieczki, jeść w restauracjach lub chodzić do fryzjera, to popyt na te usługi spadnie, a więc również ich ceny.

Jest to niewątpliwie prawda, ale błędem jest argumentowanie, że to doprowadzi do spadku inflacji. Zależy ona bowiem nie tylko od cen, ale również od „koszyka dóbr” jaki konsumujemy. Podczas epidemii, nie możemy „konsumować” wycieczek, restauracji i fryzjera, więc błędem jest wliczanie tych usług do koszyka. W normalnych czasach typowy koszyk zmienia się rzadko, dlatego GUS aktualizuje jego skład raz na rok.

Obecnie mamy czasy wyjątkowe. „Typowego” koszyka zakupów nie tylko nie chcemy, lecz wręcz nie możemy zrealizować. W normalnych czasach zastępujemy w naszym koszyku produkty drogie tanimi. Dziś – odwrotnie.

Następują więc nagłe i istotne zmiany „typowego” koszyka, za którymi nie nadążają oficjalne statystyki. Brak wysokich odczytów inflacji nie będzie oznaczał, że jej nie ma, tylko że jest ona ukryta.

Nierówne koszty inflacji

Ten wzrost cen – zarówno widoczny jak i ukryty – można interpretować jako podatek, który zapłacą Polacy za skuteczny pakiet ratunkowy. Ale czy wszyscy Polacy zapłacą go po równo? Nie. Inflacja w nieproporcjonalny sposób dotknie dwie grupy. Pierwsza to pracownicy, których płaca nominalna jest w małym stopniu indeksowana o inflację, albo nie mają oni wystarczającej siły negocjacyjnej, żeby walczyć o podwyżki. Oznacza to, że pierwszy rachunek za walkę z pandemią zapłacą takie zawody jak pielęgniarze, lekarki, ratownicy, nauczyciele, pracownicy nisko wykwalifikowani czy osoby na tzw. śmieciówkach. Druga grupa to osoby, których oszczędności są głównie w formie niskooprocentowanych depozytów i lokat na kontach bankowych. To głównie osoby najuboższe. Ich (nikły) majtek to w 25 proc. oszczędności na koncie. Dla osób z przeciętnym majątkiem to 8 proc., a dla najbogatszych mniej niż 5 proc. Przed inflacją chronieni są właściciele nieruchomości czy aktywów finansowych, których wartość zazwyczaj podąża za inflacją.

Inflacja jest więc podatkiem regresywnym, czyli takim, w którym osoby biedniejsze płacą więcej niż bogate. W nieproporcjonalny sposób dotknie on osoby, które walczą obecnie na pierwszej linii frontu. Dlatego konieczne jest przywrócenie proporcji i elementarnej sprawiedliwości.

Potrzebna większa progresja

Rząd powinien już teraz zadeklarować, że przyszłe znaczne zwiększenie inwestycji w publiczną służbę zdrowia sfinansuje progresywnym podatkiem nałożonym na tych, którzy najmniej stracili na kryzysie. Rozwiązaniem może być wprowadzenie podatku majątkowego nałożonego na najbogatszych Polaków (np. górny 1 proc.). Takie rozwiązanie ma dwie zalety, po pierwsze duża część majątku najbogatszych jest w formie łatwo zbywalnych aktywów finansowych (np. akcji na giełdzie), więc nikt nie będzie musiał np. sprzedawać domu, żeby go zapłacić. Taki podatek opodatkowuje przeszłe, a nie przyszłe strumienie dochodu (skumulowane w postaci majątku). Tym samym nie zniechęca do pracy, konsumpcji czy inwestycji. Nie byłby to również ewenement w naszej historii. W 1923 r. młode państwo polskie wprowadziło progresywny podatek majątkowy mający na celu pomoc zniszczonej gospodarce po latach działań wojennych.

W ekonomii nie ma darmowych obiadów. Ratowanie gospodarki będzie kosztować. Koszty prędzej czy później przełożą się na wyższe podatki. Strategia ratowania gospodarki zawarta w Tarczy Antykryzosowej jest ważna, ale równie ważna jest strategia rozłożenia tych kosztów. Jeśli jej zabraknie, to za sprawą podatku inflacyjnego za ratowanie gospodarki najwięcej zapłacą ci, którzy dziś kryzys najwięcej kosztuje.

Paweł Bukowski jest wykładowcą w Centre for Economic Performance, London School of Economics and Political Science (LSE), oraz w INE PAN. Doktoryzował się z ekonomii na Central European University (CEU) w Budapeszcie. Wojciech Paczos jest wykładowcą w Cardiff University i w INE PAN. Autorzy są założycielami grupy eksperckiej Dobrobyt na Pokolenia i członkami Concillium Civitas.

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację
Materiał Promocyjny
Nest Lease wkracza na rynek leasingowy i celuje w TOP10