Bogusław Chrabota: Elvis Presley – gdyby żył, miałby 90 lat. Był metaforą Ameryki

Urodził się w Tupelo 8 stycznia 1935 roku, dokładnie 90 lat temu. Umarł jako wrak człowieka, choć wciąż wielki artysta, w 1977 roku. Odszedł do gwiazd i świeci nieustannie. Czy kiedyś przestanie?

Publikacja: 08.01.2025 11:49

Bogusław Chrabota: Elvis Presley – gdyby żył, miałby 90 lat. Był metaforą Ameryki

Foto: PAP/DPA

Czy świat byłby lepszy bez Presleya? Pytanie pozornie absurdalne. Ale pytać można przecież o wszystko. Także o zjawiska kulturowe, a Presley bez wątpienia był zjawiskiem kulturowym. Nie mniej ważnym niż wielkie poematy czy arcydzieła architektury. Można więc przez analogie spytać, czy świat byłby lepszy bez piramid, Angkor Wat, Wielkiego Muru? Z pewnością zginęłoby mniej ludzi od ciężkiej pracy, bata i ukąszeń komarów. Ale może taka ludzka natura, by kosztem wielkiego wysiłku tworzyć pozornie absurdalne dzieła, które stają się przedmiotem adoracji na stulecia.

Elvis Presley, którego 90. urodziny świętujemy na tych łamach, mógł się równie dobrze nie wydarzyć. Co zyskałaby ludzkość? Może sprzedano by mniej narkotyków, mniej ludzi rozbiłoby łby w szalonej konfrontacji z życiem. Rock’n’roll ze swoją dziką mocą nie przeniknąłby tak łatwo do filmu, radia, marketingu. Ameryka pozostałaby dłużej krainą łagodności, pluszowego stylu życia, a bogiem do dziś byłby Frank Sinatra. Może. Ale może równouprawnienie ludności nazywanej dziś Afroamerykanami toczyłoby się dużo wolniej, mniej sił mieliby pastor Martin Luther King, a symbolami ich muzyki pozostałaby na lata śmieszna Siostra Rosetta Tharpe czy Bo Diddley z idiotycznymi kanciastymi gitarami. Tak mogło być. Ale wydarzył się Presley i zmienił świat.

Jak Elvisa Presleya słuchało się w Polsce

Naprawdę trudno o nim pisać znad Wisły, bo nawet wciąż żyjący tu jego rówieśnicy nie byli częścią rewolucji, którą zafundował, i znają to tylko z opowieści. Polska była wtedy jednym z baraków obozu socjalistycznego. Zachwycano się tu pieśniami znad Wołgi w stylu „Biełyje Rozy” i rozczulano przy Czajkowskim. Muzyka? Może w kręgach najbardziej elitarnych słuchano jazzu. Ale rock’n’roll? Rockabilly? To były tylko nazwy. I wszystko toczyłoby się pewnie dalej w rytm stalinowskich pieśni z filmu „Świat się śmieje”, gdyby nie Presley.

Czytaj więcej

"Priscilla" – ucieczka ze złotej klatki

To on rozwalił system. Zdetonował Amerykę, połączył w spójną całość bunt, niepokój, talent, seksualność, wybitny głos i niebezpieczne tematy. Po Presleyu Ameryka, a za nią cały świat, były już zupełnie inne. „Usłyszałem »Blue suede shoes« i nie mogłem w nocy spać” – napisał po latach dla grupy Perfect Bogdan Olewicz swoje genialne zdanie. I myślę sobie, że geniusz tych kilku słów jest w tym, że mogło powstać w każdym ludzkim języku. Bo może tylko gdzieś w dżunglach Nowej Gwinei czy Borneo nie usłyszano Presleya. Ale wszędzie tam, gdzie słuchało się radia, Elvis Presley musiał wywrzeć na słuchaczach dokładnie to samo wrażenie.

Elvis Presley – głos pokolenia. I punkt odniesienia dla całej popkultury

I jeszcze jeden fenomen; był głosem pokolenia. Śpiewał głosem pokolenia i był słyszany przez swoje pokolenie. Przekonał się o tym dramatycznie jego menedżer, pułkownik Parker, gdy w kwietniu 1956 roku próbował sprzedać Presleya starszej publiczności w Las Vegas. Czterotygodniowy tour ograniczono do kilkunastu występów, bo dla nieco starszej publiczności trwoniącej kasę przy slot machines i stołach do ruletki był dziwadłem. Wulgarnym klaunem i tanim, kręcącym bez sensu tyłkiem prowokatorem.

Co ciekawe, dla dzieciaków mojego pokolenia Presley zaistniał najpierw jako gwiazdor filmowy, a później jako piosenkarz. Cóż, komuna. Radio Luksemburg nie docierało wszędzie

Cóż. Każdy jest prorokiem swojego czasu. I dla swojej publiczności. W przeciwieństwie do brzuchatych tatusiów i natapirowanych mamuś, ich pryszczaci córki i synowie na punkcie Elvisa zwariowali. Jego koncerty wywoływały zbiorową ekstazę. Młodzież mdlała w klubach, gdzie występował. Nastolatki doznawały pierwszego w życiu orgazmu, nie mając pojęcia, co to jest. Kwiatki odrzucone przez Elvisa, fragmenty bielizny, kostki do gitary, zerwane struny stawały się relikwiami. A on, młody bożek energii i seksualności, istne uosobienie Adonisa, triumfował w radiu, na scenie, potem na ekranie.

Nie byłoby kariery filmowej Presleya bez jego wcześniejszych przebojów. Był gwiazdą ekstremalną; zarabiał najwięcej w Hollywood, a jego filmy docierały nawet za żelazną kurtynę. Takie były naiwne. Co ciekawe, dla dzieciaków mojego pokolenia Presley zaistniał najpierw jako gwiazdor filmowy, a później jako piosenkarz. Cóż, komuna. Radio Luksemburg nie docierało wszędzie. Miarą jego wielkości jest fakt, że był punktem odniesienia dla całej popkultury. Zabiegali o spotkanie z nim Beatlesi, rozmawiał z Nixonem, malował go Warhol. Jak mógł zresztą nie malować; dla Andy’ego obiektem było to, co najpopularniejsze. Był pewnie pierwszym kapłanem kultu globalnego celebrytyzmu.

Co zabiło Elvisa?

A Elvis? Ciekawa jest jego ewolucja. Od zbuntowanego i antysystemowego nastolatka, rewolucjonisty, do przykładnego amerykańskiego everymana, którego chciał z niego zrobić „pułkownik” Tom Parker. To marketing oczywiście. Presleya uczesano, wysłano do wojska, ożeniono, by rodzice pozwalali dzieciom oglądać kręcone z nim filmy. Wyobrażacie sobie, by karierę w Hollywood mógł zrobić odgryzający głowy nietoperzem Ozzy Osbourne? Nie, nic takiego nie mogło się zdarzyć. Zarazem jednak cywilizowanie, „przykrawanie” go do amerykańskiego standardu, zabijało powoli Presleya w Elvisie. Stawał się bardziej „mydełkiem Fa” niż człowiekiem.

Czytaj więcej

Elvis zarabia miliony

Musiał to przeżywać; doświadczanie zaniku osobowości bywa bolesne. Ratunkiem miały być alkohol, narkotyki, kobiety. Nie umiał się wyrwać i nie wyrwał z tej ciągnącej go na dno spirali. Po czterdzieste był już tylko wrakiem. Ale cudem, prawdziwym cudem było również to, że będąc na dnie, pozostawał wielkim artystą. Każdy kto w to wątpi, powinien posłuchać jego ostatnich albumów. Wielki głos, wielka, choć nieco groteskowa osobowość; raczej karykaturalny obiekt kpin i żartów niż idol i punkt odniesienia.

A jednak jego wielkość przetrwała. Byli więksi wariaci w rock’n’rollu, jak Jerry Lee Lewis. Zdolniejsi muzycy i kompozytorzy, jak Buddy Holly. Czy piosenkarze o nie gorszym głosie, jak Roy Orbison. A jednak po latach to jego gwiazda świeci najjaśniej. Jest Presley, długo, długo nic, i cała reszta. Dziewięćdziesiąt lat po jego narodzinach łatwiej ocenić jego fenomen. W istocie dusza drży, gdy słucha się na nowo „In a ghetto”, podgrywa na gitarze „Love me tender” czy tańczy przy „Jailhouse rock”. Do inspiracji Presleyem przyznaje się co druga gwiazda rocka. W Polsce? Wszyscy go znają, cenią jako kanon, ale mało kto jest w stanie wymienić kilka jego piosenek. Nie żyliśmy nimi jak Ameryka i reszta wolnego świata w latach 50. i 60. Wielkość i małość. Bunt „Blue suede shoes” i tandeta Graceland. Ameryka jest właśnie taka. Presley był jej dzieckiem i metaforą.

Czy świat byłby lepszy bez Presleya? Pytanie pozornie absurdalne. Ale pytać można przecież o wszystko. Także o zjawiska kulturowe, a Presley bez wątpienia był zjawiskiem kulturowym. Nie mniej ważnym niż wielkie poematy czy arcydzieła architektury. Można więc przez analogie spytać, czy świat byłby lepszy bez piramid, Angkor Wat, Wielkiego Muru? Z pewnością zginęłoby mniej ludzi od ciężkiej pracy, bata i ukąszeń komarów. Ale może taka ludzka natura, by kosztem wielkiego wysiłku tworzyć pozornie absurdalne dzieła, które stają się przedmiotem adoracji na stulecia.

Pozostało jeszcze 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Publicystyka
Tomasz Kubin: O przyjęciu euro w Polsce, czyli o wyższości polityki nad prawem i gospodarką
Publicystyka
Marek Migalski: Belweder wart jest mszy. Rafał Trzaskowski nie może być wrogiem religii
Publicystyka
Zuzanna Dąbrowska: Dlaczego Andrzej Duda nie odpowiedział Donaldowi Tuskowi na zaproszenie?
Publicystyka
Karol Nawrocki – król rolników
Materiał Promocyjny
Technologia na straży bezpieczeństwa
Publicystyka
Meloni u Trumpa. Porażka Tuska. I Dudy