Zerwane przedstawienie „Króla Ryszarda”

„Kapuściński non-fiction” mówi o sprawach, o których nie przywykliśmy jeszcze w Polsce mówić otwarcie. A może inaczej, mówimy o nich, ale nie publicznie

Publikacja: 26.02.2010 17:42

Zerwane przedstawienie „Króla Ryszarda”

Foto: Rzeczpospolita, Miroslaw Owczarek Miroslaw Owczarek

Sąd Okręgowy w Warszawie, oddalając wniosek Alicji Kapuścińskiej domagającej się odstąpienia od edycji książki „Kapuściński non-fiction”, zepsuł świetnie zapowiadającą się zabawę.

3 marca książka pojawi się bowiem w sprzedaży i każdy jej nabywca będzie mógł osobiście się przekonać, czy Artur Domosławski postanowił zostać grabarzem sławy autora „Cesarza” czy też biografem nad biografami na każdej stronie swego ponad 600-stronicowego dzieła powtarzającym „Amicus Plato, sed magis amica veritas”.

Gdyby książka nie trafiła do publicznego obiegu, nasz nieoceniony Teatr Pozorów i Grymasów mógłby przedstawienie „Króla Ryszarda” grać w nieskończoność. Ileż wspaniałych kwestii nas ominęło! Straciliśmy wymarzoną okazję do aktorskich popisów, a wspomnę tu, że oprócz protagonistów sporu: Zbolałej Wdowy, Niewdzięcznego Zoila i Bezwzględnego Wydawcy, szeroko otwierało się pole dla m.in.: Dyżurnego Eksperta Literackiego, Głównego Moralisty, Alfy i Omegi, Przyjaciela Wszystkich Dobrych Ludzi, Kapłana i Błazna (zusammen, w jednej osobie), Arbitra Elegantiarum, Głosu Wolnego Wolność Ubezpieczającego i przynajmniej kilku jeszcze postaci nieodzownych w podobnych przypadkach. W obsadzie premierowej wszystkie te role zagrałby oczywiście Adam Michnik. Predestynowany jest do tego jak nikt inny, przede wszystkim jako PPR (Pierwszy Przyjaciel Rysia). To on od razu dał odpór plugawym atakom ludzi podłych i małych oczerniających świetlaną pamięć zmarłego trzy lata temu pisarza. O sile jego rażenia przekonałem się osobiście po tym, gdy w „Rzeczpospolitej” 27 stycznia 2007 roku opublikowałem artykuł „Osobliwa skrytość Ryszarda Kapuścińskiego”.

Naczelny „Gazety Wyborczej”, wprawdzie nieproszony, zapewnił mi wówczas niesłychaną popularność, wyzywając od kanalii, a że uczynił to na gościnnych występach – w Rzymie, publicity miałem międzynarodowe i satysfakcja moja winna być tym większa. Nie była jednak, a że ton i forma wystąpienia Michnika wykluczały jakąkolwiek polemikę, dopiero teraz wracam do tej sprawy, a to dlatego, że to, co napisałem w swoim „potwornym” artykule, to był mały pikuś w porównaniu z książką Artura Domosławskiego.

Adam Michnik znalazł się obecnie w kłopocie, bo autor „Kapuścińskiego non-fiction” formalnie, jako dziennikarz „GW”, pozostaje jego podwładnym. Przy tym ideowo to jakby ta sama opcja. Oczywiście, że mógłby Domosławskiego na przykład przeczołgać na wszelkie strony, ale człowiek ma przecież zasługi. Nie kto inny dokonał wszak literackiej dintojry na Józefie Mackiewiczu, publikując w 2001 r. artykuł pt. „Narodowość antykomunista”, świetnie korespondujący ze znaną tezą Michnika o „tępym, zoologicznym antykomunizmie” autora „Drogi donikąd”.

Wygląda zatem, że szef „GW” ma problem, ale że przejmowanie się dziś kłopotami PPR jest zajęciem czczym i kompletnie anachronicznym, członkowskie problemy jako przynależne członkowi pozostawiam na boku.

[srodtytul]Gry i zabawy ludu polskiego[/srodtytul]

Zamieszanie wokół „Kapuścińskiego non-fiction” i pozew sądowy Alicji Kapuścińskiej przypominają głośne w historii przypadki retuszowania dzienników pisarzy, niszczenia ich korespondencji czy pisania niemających nic wspólnego z faktami biografii, czy raczej hagiografii. Milan Kundera w „Nieśmiertelności” (wydanie polskie PIW, Warszawa 1995) przypomina fascynującą historię „poprawiania” listów Goethego przez ich adresatkę – żonę poety Bettinę von Arnim, z domu Brentano. W 1835 r. na nowo napisane listy twórcy „Fausta” (i swoje oczywiście też) wydała w książce pod tytułem „Korespondencja Goethego z dzieckiem”. Przez prawie 100 lat nikt nie zakwestionował autentyczności tej korespondencji, a

Anna Dostojewska zamazywała wszystkie te fragmenty dziennika męża, które – jej zdaniem – źle świadczyłyby o mężu. A Nikita Struve, wydając monografię Osipa Mandelsztama (Londyn, 1990), nie mógł się, widać, oprzeć poczuciu dumy, skoro poinformował czytelników, że jego tezy zyskały pełną aprobatę Nadieżdy Mandelsztam, która „do samej śmierci nie przestawała dzielić się z nami danymi archiwalnymi i radami”. Artur Domosławski też pospieszył z podziękowaniami dla Alicji Kapuścińskiej, ale na nic mu się to nie zdało. Mleko zostało rozlane. A warszawka zatrzęsła się z oburzenia: „Rysiek dawał mu listy polecające, Alicja w dobrej wierze udostępniła mężowskie archiwum, a tu taki szpas”. Ano szpas jest i niekoniecznie, a na pewno nie w pierwszym rzędzie, dotyczy on związków autora „Cesarza” ze służbami specjalnymi.

Oczywiście, był Ryszard Kapuściński lojalnym członkiem partii, w młodości gorąco wierzącym komunistą, z upływem lat coraz bardziej ideologicznym agnostykiem, choć serce – proszę wybaczyć mi ten wyświechtany zwrot – niezmiennie biło mu po lewej stronie. Prawdziwie sensacyjny jest w książce Domosławskiego ten fragment, z którego wynika, że w trakcie wojny w Angoli Ryszard Kapuściński strzelał do wrogów prokomunistycznego ugrupowania MPLA i wspierających go najemników kubańskich. Trudno przejść nad tym do porządku dziennego. Cała reszta politycznych podchodów Ryszarda Kapuścińskiego przynależy do, rzekłbym, gier i zabaw ludu polskiego.

[srodtytul]Z dala od faktów[/srodtytul]

Piotr Semka w artykule [link=http://www.rp.pl/artykul/438445.html" "target=_blank]„Pochwała peerelowskiego konformizmu”[/link] („Rzeczpospolita”, 24 lutego 2010) jako człowiek zasadniczy zwraca uwagę na passus książki obrazujący dylematy Kapuścińskiego w końcu lat 60., gdy opuścił „Politykę”, przechodząc nieco później do „Kultury”. Czyli opowiedział się za Frelkiem, z którym się właśnie zaprzyjaźnił, a przeciw Rakowskiemu, z którym przyjaźnił się onegdaj. Artur Domosławski pisze: „Frelek może więcej: pomóc, załatwić, już zresztą załatwiał. I nie cierpi Rakowskiego, prowadzi z naczelnym wojny podjazdowe. Kogo się trzymać? ” Oj, bo się wystraszę. Po latach byłem świadkiem, jak ci dwaj rzekomo niecierpiący się towarzysze spijali sobie z dzióbków (i do dzióbków) i jestem stuprocentowo pewny, że gdyby Ryszard Kapuściński zjawił się wówczas w tym miejscu, dołączyłby do towarzystwa. Chyba że zanegowałby całą swoją przeszłość. A tego nigdy nie zrobił, za to wypierał z pamięci poszczególne wydarzenia, nie zdając sobie sprawy, że jest ich cały ciąg i prędzej czy później ktoś się zorientuje, że oficjalny biogram pisarza, znaczony świetnymi książkami, jest wypreparowany. A przez to bezwartościowy.

To jednak nie kontakty pisarza z SB, nie zawartość jego IPN-owskich teczek stały się w wypadku „Kapuścińskiego non-fiction” kamieniami obrazy. (Nawiasem mówiąc, wprowadzona przez Domosławskiego postać tajemniczego Tłumacza, najprawdopodobniej starego ubeka, rozstrzygającego o tym, czy raporty i donosy Kapuścińskiego były szkodliwe bardzo, tylko trochę, a może w ogóle nieszkodliwe, idealnie pasuje do zaproponowanego przeze mnie na wstępie Teatrzyku Pozorów i Grymasów.)

Domosławski, niezależnie od swoich wielokrotnie powtarzanych zapewnień i zaklęć zakwestionował wartość tego pisarstwa jako literatury faktu. Można powiedzieć, wszyscy byliśmy tego świadomi. Tak, ale milczeliśmy na ten temat, no bo jak to, „Cesarz” i „Szachinszach” są arcydziełami. Kogo w tym kontekście obchodzi czystość gatunkowa literatury. Fiction czy non fiction – a jaka to różnica? Okazało się inaczej. Ryszard Kapuściński zasłużył, być może, na literackiego Nobla, ale nie na miano wzorcowego reportera czy – jeśli komuś mało – reportażysty.

[srodtytul]Żon pisarzy zawsze jest więcej niż pisarzy[/srodtytul]

"Kapuściński non-fiction” mówi też o sprawach, o których nie przywykliśmy jeszcze w Polsce mówić otwarcie. A może inaczej, mówimy o nich, ale nie publicznie. Tymczasem Artur Domosławski nie zawahał się przedstawić trudnych relacji swego bohatera z córką ani nie przemilczał jego romansów. To też nie były tajemnice, ale między tym, co się mówi, a tym, co pisze, jest jednak spora różnica. I fakt, że liczba żon pisarzy zawsze, ale to zawsze, przewyższa liczbę pisarzy, nie jest zapewne dla Alicji Kapuścińskiej żadnym pocieszeniem.

Literackiemu wdowoznawstwu brakuje jeszcze w Polsce należytej podbudowy naukowej, choć ono samo rozwija się niezgorzej. Spuśćmy już zasłonę nad bezkonkurencyjnymi pod tym względem żonami Jana Kasprowicza, ale dość przypomnieć perturbacje z prawdziwymi i urojonymi wdowami po Witkacym. Całkiem niedawno nowe karty literackiej żonologii zapisała Katarzyna Herbertowa, wdowa po autorze „Pana Cogito”. Oburzyły ją wspomnienia dawnej towarzyszki życia poety, jego kochanki i – co znacznie ważniejsze – publikacja nieznanych wcześniej wczesnych wierszy Herberta. Te utwory, z początku lat 50., pani Halina Misiołkowa zdecydowała się wydrukować, upubliczniając wcześniej historię swego romansu z Herbertem. Warto wiedzieć, że to dla poety rozstała się z mężem, komplikując sobie życie rodzinne (miała dwie małe córki).

Druku korespondencji – jednostronnej – nikt nie mógł pani Misiołkowej zabronić i „Listy do Muzy” ukazały się, choć już po jej śmierci w 2000 r. Inna sprawa była z wierszami. Redakcja „Dziennika Bałtyckiego”, która je wydrukowała pierwsza, musiała płacić odszkodowanie żonie i siostrze poety, zamieszczając także stosowne przeprosiny. Ugoda, owszem, byłaby możliwa, ale dopiero po zniszczeniu tomiku „Wspólny oddech”, w którym pani Halina Misiołkowa – co podkreślała – zamieściła jedynie te wiersze, które były pisane dla niej i jej dedykowane. Zachowała je wraz z kopertami. Nigdy nie żądał, by mu je oddała, ani nie prosił o ich niepublikowanie. Były w końcu jej własnością, co jednak – jak się okazało – nie dla wszystkich było oczywiste.

Czy te juvenilia Herberta z jakiegokolwiek punktu widzenia są dla wizerunku twórcy szkodliwe? Czy obniżają jego rangę? Oczywiście, że nie (poza tym, że wydane zostały wyjątkowo niestarannie, ale to inna sprawa). Naruszają jednak monopol jedynej strażniczki świętego ognia.

[srodtytul]Przez dziurkę od klucza[/srodtytul]

Jurij Drużnikow w brawurowym eseju „Sto trzynasta miłość poety” (z książki „Rosyjskie mity. Od Puszkina do Pawlika Morozowa”, Oficyna Wydawnicza Volumen, Warszawa 1998) dokonał w ramach gatunku podziału żon pisarzy na trzy kategorie:

„Pierwsza: żony-inspiratorki. Taka żona ma identyczne poglądy jak mąż, jest współautorką, pierwszą czytelniczką, doradcą, stenografistką, maszynistką, redaktorką, korektorką etc.

Druga kategoria: żona neutralna, która nie przeszkadza i nie pomaga, nie utrudnia, ale się nie interesuje, chyba że z grzeczności, traktuje zawód męża jak inwalidztwo. Naszym zdaniem to najbardziej rozpowszechniona kategoria.

Trzecia kategoria – żona, która przeszkadza, odciąga męża od literatury, ciągnie go w dół, żąda, by się zajął pożyteczniejszą pracą, dającą większe zarobki. W końcu, kiedy nie uda się jej sprzedać archiwum męża, wyrzuca je na śmietnik i szybko wychodzi za mąż za przyzwoitego wojskowego lub urzędnika. Naszym zdaniem takie skrajne postawy występują nieczęsto”.

Literackie wdowieństwo obejmuje również innych krewnych, szczególnie mocno objawiając się wśród progenitury zmarłych pisarzy. W istocie sprawą decydującą są tu prawa autorskie: błogosławieństwo dla spadkobierców, ale – bywa – że zmora dla czytelników. Dlaczego?

No cóż, już Tadeusz Boy-Żeleński w „Brązownikach” (1930) cytuje znamienne słowa Artura Wołyńskiego, który synowi Adama Mickiewicza Władysławowi miał powiedzieć: „Nikomu bym nie powierzył rękopisu, nawet kochanemu panu, bo cię ludzie obwiniają, że dokumenta fałszujesz przez obcinanie i przerabianie wstępów, które ci się nie podobają, że dokumenty pożyczone do odpisania zatrzymujesz, a właścicielom oddajesz udane fascimilia z nadwerężonym tekstem, że w swoich publikacjach naciągasz jedne fakty, inne zupełnie pomijasz milczeniem”.

Z taką postawą kontrastuje niedawna decyzja córek Jarosława Iwaszkiewicza – Marii i Teresy, które upubliczniły „Dziennik” ojca w całości, nie zmieniając w nim podobno ani przecinka, choć nie brakowało powodów, by liczne fragmenty tekstu, powiedzmy, „opuścić”, głównie z powodów obyczajowych.

A jak pisać biografie? Oczywiście nie tak, jak zrobił to Artur Domosławski, ale podążając tropami Anny Bikont i Joanny Szczęsnej, które w „Pamiątkowych rupieciach, przyjaciołach i snach” (Warszawa 1997) tak uduchowiły Wisławę Szymborską, że o życiowych partnerach noblistki nie dowiadujemy się właściwie niczego.

To zresztą ciekawe, że nawet – zdawałoby się – najtrudniejsza dla poetki, najbardziej dla niej kłopotliwa, aktywność w okresie stalinowskim nie została w tej książce przemilczana. Sama poetka milczała na ten temat przez 40 lat, zanim w 1991 r. – przy okazji odbierania niemieckiej Nagrody im. Goethego – nieco enigmatycznie powiedziała: „... często między świat i postęp wciska się jakaś teoria, jakaś ideologia, obiecująca wszystko posegregować i objaśnić. Są u nas pisarze, którzy oparli się na tej pokusie i woleli zawierzyć własnemu instynktowi i sumieniu niż wszelkim pośrednikom. Ja tej pokusie, niestety, uległam, o czym świadczą dwa pierwsze zbiorki wierszy”.

Bikont i Szczęsna, podpierając się opiniami przychylnych poetce krytyków, minimalizują znaczenie tych tomów z wierszami w rodzaju: „Robotnik nasz mówi o imperialistach”, „Żołnierz radziecki w dniach wyzwolenia do dzieci polskich mówi tak” czy utworu o Stalinie z niezapomnianym wezwaniem: „Pod sztandarem rewolucji wzmocnić warty!/ Wzmocnić warty u wszystkich bram! ”.

Ale prawdziwe tabu jest gdzie indziej – w sferze osobistej, prywatnej. Ależ poetka ma święte prawo do uszanowania jej spraw intymnych, przynależnych jej jedynie! To w końcu do niej należą te lary i penaty! Tak, z tym że zacytuję profesora Klimowicza, który w zakończeniu książki „Pożar serca. 16 smutnych esejów o miłości, o pisarzach rosyjskich i ich muzach” (Wrocław 2005) wyznał (z niemałą dozą przesady): „Jestem tylko medium. Hieną oglądającą przez dziurkę od klucza pisarskie sypialnie, grzebiącą w ich prywatnym życiu, otwierającą listy, czytającą przez ramię dzienniki, wsłuchującą się w szept wyznań i krzyk rozstań. Zapominam wtedy o wszystkich mądrościach strukturalistów”.

[srodtytul]Jego lutnia Orfeuszowa[/srodtytul]

Ponieważ w 100 procentach podzielam zdanie Tadeusza Klimowicza, wdzięczny jestem Arturowi Domosławskiemu za „Kapuścińskiego non-fiction”. Mógł przecież pójść śladem redakcyjnych koleżanek (skądinąd Anna Bikont proponowała mu wspólne napisanie książki o autorze „Cesarza”) i napisać kolejną, jakże taktowną biograficzną książkę, która nie wywołałaby żadnego zamieszania, nie odsłoniłaby niczego, nie dodałaby żadnych nieznanych faktów do ogólnie dostępnej wiedzy o pisarzu. Poza tym, że skrupulatnie odnotowałaby wszystkie, najdrobniejsze nawet laury oraz wszelkie pozytywne recenzje (i tylko takie!). Taką książkę nawet PPR mógłby poprzedzić swoim błyskotliwym wstępem.

Czy krytycy „Kapuścińskiego non-fiction” znają dzieło pod tytułem „Autoportret reportera”? Ryszard Kapuściński bardzo był z tego wydanego przez Znak zbioru cytatów z siebie samego zadowolony, o czym powiedział mi w rozmowie na Targach Książki w Göteborgu w 2003 roku. Czy wierzył w to, co mówił? Czy naprawdę uważał, że spod pióra wychodzą mu same złote myśli, że jest nosicielem prawdy o problemach Trzeciego Świata czy o naturze globalizacji? Wątpię. Chciał słuchać o sobie miłych rzeczy, w końcu dla wszystkich też był miły. Czyż nie?

Byłem jedną z, podejrzewam, kilkudziesięciu osób, którym proponował napisanie książki o sobie. Narzekał na Andrzeja Pawluczuka, którego „Kapuściński” z 1980 roku widać nie do końca go usatysfakcjonował. Na swoim stryszku pokazywał mi sterty artykułów, wywiadów, recenzji. – Te z Niemiec, te z Włoch, te z Hiszpanii i Ameryki Południowej – wyliczał. Z wielu powodów nie byłem w stanie napisać takiej książki. Z wielu powodów nie napisałbym również takiej książki jak Artur Domosławski. To drugie zdanie piszę z zazdrością, niezależnie od faktu, że panu Ryszardowi „Kapuściński non-fiction” by się nie spodobał. Mało powiedziane, wściekłby się na autora. To smutny paradoks, ale za życia twórcy „Szachinszacha” nie miałaby ta biografia najmniejszych szans na edycję. A jaka? No, bliższa takim, na przykład, sformułowaniom: „Jego lutnia Orfeuszowa, jego pióro pisarza, praca wykładowcy, cała jego osobowość wniosła w życiu nasze element wyzwalający, coś zbawczego. Jest on w kulturze siłą pobudzającą, olbrzymią, z którą wejść w stosunek stały jest naszą żywą potrzebą. Życie wielkiego zjawiska ludzkiego ma w sobie kształt symbolu, rozwija się jak mit – jest połączeniem spiżowej konieczności z najwyższą wolnością. Plutarch twierdził, że mit jest odblaskiem boskiego rozumu w naszej wyobraźni. Jest coś z tego w życiu...”. Nie, nie padnie tu nazwisko Kapuścińskiego. W tym miejscu w oryginale znajdowało się nazwisko Mickiewicza, a te wzniosłe zdania to mały fragment dzieła niedoścignionego w adoracji obiektu swych aktów strzelistych – chodzi o „Monsalwat” Artura Górskiego (1908). Trochę czasu od wydania owej – jak głosił podtytuł – „Rzeczy o Adamie Mickiewiczu” minęło. Ale dusery w modzie były, są i będą.

Od śmierci Ryszarda Kapuścińskiego minęły ledwie trzy lata. Emocje są wciąż świeże, czas zresztą nie zawsze je łagodzi. Gdy Boris Sokołow w 1997 roku napisał swoją „Encyklopedię Bułhakowa” (wydanie polskie – „Bułhakow. Leksykon życia i twórczości”, Trio 2003), trzy panie przedstawiające się jako kuzynki autora „Mistrza i Małgorzaty” zaprotestowały przeciwko niektórym informacjom podanym w książce, zablokowały jej drugie wydanie i ostrzegły „wytwórców podobnej produkcji ukazującej się drukiem”, że dobrego imienia sławnego krewniaka bronić będą do końca swoich dni.

Nie wiem, jaki będzie ostateczny wynik starań pani Alicji Kapuścińskiej o zastopowanie obrazoburczej książki Domosławskiego. Na razie wydany werdykt mówi jedno: sąd to nie cenzura.

Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich
Materiał Promocyjny
Europejczycy chcą ochrony klimatu, ale mają obawy o koszty
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Jędrzej Pasierski: Dobre kino dla 6 widzów