Prof. Janicka dodaje, że nasz dobry nastrój zależy też od nastroju innych, zwłaszcza bliskich. Dlatego bywa, że pomagając im w potrzebie czy obdarowując, łagodzimy własne złe samopoczucie. Reagujemy także na biedę czy chorobę obcych, ale często stanowi to gest jednorazowy. Przekazujemy pieniądze czy nawet oddajemy krew, co pozwala wyciszyć nasze negatywne emocje i spowodować powrót dobrego nastroju.
– Większość darczyńców nie interesuje się dalszymi losami swoich beneficjentów. Stąd pomoc ta bardziej służy im samym, poprawiając ich samopoczucie – konstatuje psycholog.
Jak dotąd grząski grunt pod naszymi stopami zaczyna z wolna twardnieć, gdy zbliżamy się w stronę Boga. Religia bowiem, bez względu na wyznanie, ma zdaniem badaczy olbrzymie znaczenie w rozwoju naszych prospołecznych działań. Profesor Nęcki przytacza badania dowodzące, że już kwadrans czytania Nowego Testamentu sprawia, że inaczej zaczynamy reagować na potrzeby innych. Przez pewien czas.
– Zgodnie z nauką Biblii podstawowym kryterium autentyczności naszej relacji z Bogiem jest relacja z drugim człowiekiem, szczególnie ubogim – przypomina jezuita, ojciec Dariusz Kowalczyk z Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego w Rzymie.
Jezuita dodaje, że Stary Testament opisuje trzy figury, do których Bóg odwołuje się nader często. Są to: sierota, wdowa i cudzoziemiec – niegdyś symbole ludzi potrzebujących. A z perspektywy religijnej, nie kulturowej, ludzie wierzący mogą, jak mówi, czuć się wezwani przez Boga, choćby przynagleni jego słowem, nad którym się zatrzymują, by świadczyć dobro innym, których nie znają. W Kościele zaś istotne są trzy zasadnicze elementy, wypunktowane przez Benedykta XVI w encyklice „Deus caritas est": przepowiadanie słowa, sprawowanie sakramentów i caritas – posługa miłosierdzia.
– Spójrzmy na opis Sądu Ostatecznego u Mateusza – mówi ojciec Kowalczyk. – To tam właśnie padają słowa: „cokolwiek zrobiliście jednemu z braci moich najmniejszych, mnieście zrobili". Jezus utożsamia się z najuboższymi, a kryterium Sądu są właśnie uczynki miłosierdzia. Czy daliśmy głodnemu jeść, spragnionemu pić, a może odwiedziliśmy kogoś w więzieniu...
– Możemy zatem liczyć na odroczoną nagrodę?
– Ktoś, kto przeżywa wiarę świadomie jako relację z Bogiem i ludźmi, nie suche prawo, nie kalkuluje, czy mu się to opłaca czy nie – mówi jezuita, ale się śmieje.
Dodaje, że koncepcja odroczonej nagrody to skądinąd „ładny punkt widzenia", bo zwykle zastanawiamy się tylko nad groźbami, nad tym, że Bóg nas ukarze. A przecież stworzył nas z miłości do miłości. I jest to, jak mówi, bardzo pocieszające, że żaden najmniejszy odruch serca i żaden dobry czyn nie zostaną nam przez Boga zapomniane.
– Nie wchodźmy tylko w jakąś buchalterię Sądu Ostatecznego – przestrzega – wyobrażając sobie Boga ważącego na szali dobre i złe uczynki, bo nie o to chodzi.
– A o co?
– Bóg chce tylko wydobyć i zachować całe dobro, które uczyniliśmy – tłumaczy.
Naga małpa
A gdyby tak obniżyć loty i odrzuciwszy kulturę, wrócić do początków, do sytuacji, gdy człowiek rodzi się jako egoistyczny ssak...
Powszechnie wiadomo, że lwice niesamolubnie karmią własnym mlekiem młode innych samic. A maleńkie pieski preriowe ryzykują życie, by ostrzec szczekaniem stado przed niebezpieczeństwem.
– Ewolucja sterowana jest darwinowską koncepcją rywalizacji osobniczej: kły i pazury – tłumaczy prof. Nęcki. – Niszcz słabszych, wspieraj silniejszych, czyli lepiej radzących sobie w danym środowisku. Ale do czasu. Bo gdy pojawia się wspólnota, stosowanie tej reguły prowadzi do zniszczenia i wyeksploatowania tego środowiska. Dowodzi tego „dylemat wspólnej łąki", czyli egoizm kontra działania prospołeczne.
– Co to za dylemat?
– Wyobraźmy sobie, że mamy we wsi wspólny fragment łąki – wstęp wolny dla wszystkich. Reszta jest prywatna. I co się dzieje? Gospodarze jeden po drugim wpuszczają na publiczną łąkę swojego baranka, żeby się popasł na ich wspólny koszt. Gdy wszyscy zrobią tak samo, za dwa miesiące łąka stanie się błotnistą kałużą i zniknie – tłumaczy psycholog.
Dowodzi to jego zdaniem, że kontrolowanie naszych egoizmów przez prospołeczność w dłuższym wymiarze przynosi korzyść i społeczeństwu, i jednostce. Zakłada się, że gen prospołeczności istnieje, bo pozwala on przetrwać tam, gdzie egoizm prowadzi do zniszczenia wartości i środowiska. Dlatego, jak podkreśla, musimy wspierać innych i pomagać słabszym. A nie, wzorem Spartan, zrzucać w przepaść (także symboliczną) ułomnych i chorych. Stanowią oni bowiem dla społeczeństwa wartość emocjonalną i intelektualną. I nie chodzi tu o żaden altruizm, ale o dobro wspólnoty.
Jaki pożytek z ułomnych?
– Weźmy najbardziej nerwowych – mówi prof. Nęcki – tacy ludzie są najciekawsi! Nieprzystosowani, źle działający w grupie piszą najciekawsze prace doktorskie – twierdzi.
Tłumaczy, że poziom neurotyzmu pozytywnie koreluje z kreatywnością. Człowiek dobrze przystosowany i funkcjonujący w grupie potrzebuje, jak mówi, „głębszego kopa", by wykombinować coś naprawdę dobrego. Za kolejny skarb uważa artystów, którym bycie „zupełnym porąbańcem" pozwala tworzyć dzieła niekonwencjonalne.
O tym, dlaczego altruizm w przyrodzie po prostu się opłaca, i czym może być słynny „odruch serca", uczy też młoda gałąź nauki – socjobiologia. Zachowania definiuje się tu z punktu widzenia ich konsekwencji: oddając komuś czas, środki czy uwagę, ponosimy koszty, z których czerpie on korzyści – to biologiczny altruizm. Gdy to z kolei my, działając, odnosimy korzyści cudzym kosztem – do głosu dochodzi egoizm.
Zdaniem prof. Jana Poleszczuka z Uniwersytetu w Białymstoku zachowania altruistyczne, także w społeczeństwie, bywają korzystne dla obu stron dwojako: – W kategoriach ewolucji koszty i korzyści mierzone są sukcesem reprodukcyjnym – tłumaczy socjolog. – Chodzi tu jednak nie tylko o liczne potomstwo, ale przede wszystkim o liczbę pozostawionych po sobie genów. Otaczając zatem opieką krewnych, zwiększamy przekazywaną dalej pulę.
– Jednak wrzucając datek, pomagamy nieznanym...
– To właśnie drugi mechanizm: uogólniony altruizm odwzajemniony – mówi. – Mój dar trafi do członka grupy, z którą się identyfikuję. I nie od beneficjenta, lecz od całej tej grupy (społeczeństwa) będę oczekiwał wzajemności, gdy będę w potrzebie. Fortuna kołem się toczy.
– Sugeruje pan, że zwierzę kombinuje po cichu, czy mu się opłaca?
– Chyba tylko w kreskówkach! W przyrodzie liczy się nie tylko bilans korzyści i kosztów. Działają tu tzw. mechanizmy wyzwalające, regulujące automatyczne reakcje – tłumaczy socjolog. – Na płynący od jednego sygnał SOS w mózgu innego aktywizują się struktury skłaniające go do niesienia pomocy. Odczuwamy jako przyjemność, że zrobiliśmy coś dobrego.
Odwrotnie, gdy wyrządzamy komuś krzywdę. Zdaniem prof. Poleszczuka wydzielają się w nas wtedy hormony stresu, a poziom niepokoju wzrasta. Chyba że jesteśmy, jak mówi, psychopatą lub sadystą.
Socjolog tłumaczy, że w biologicznie rozumianym odwzajemnianiu nie ma mowy o zastanawianiu się. Jeśli czujemy impuls – „odruch serca", trzeba działać! – Refleksyjność rozwinęła się u ludzi jako mechanizm obronny – mówi – który ujawnia się, kiedy zaczynamy kalkulować. A wtedy bywa, że do pomocy nie dojdzie. Dlatego sprawcy spontanicznych, heroicznych czynów okazują się często ludźmi skromnymi, niepotrafiącymi wyjaśnić motywów swego działania, było ono bowiem (na szczęście!) automatyczne.
Głask
Kilka lat temu spędziłam dobę w stołecznym Centrum Zdrowia Dziecka. To takie miejsce, skąd po dobie człowiek wychodzi o dekadę starszy. Leżała tam w kojcu dziewczynka, może roczna. I jakoś nikt jej nie odwiedzał.
– Czyje to dziecko? – zapytałam pielęgniarki.
– Niczyje. Zostawili ją po urodzeniu, to leży – odparła, a ja, poruszona, już biegłam, by pogłaskać małą...
Ręka, która mnie powstrzymała, była tak twarda jak rzucone mi spojrzenie. – Po co pani tam idzie? Pogłaskać? – spytała pielęgniarka szyderczo.
– Nie kierował panią żaden altruizm, lecz zwykły egoizm – komentuje prof. Poleszczuk. – Taki „dar", szczególnie wobec samotnego dziecka, może być rozumiany jako obietnica stworzenia więzi, której nie możemy spełnić.
Spowoduje to u niego jeszcze większą frustrację. Kto zatem poniesie koszty? De facto biorca. A korzyści? Należałyby do dawcy. Robiąc to na pokaz, choćby przed samą sobą, pomyślałaby pani: „ale jestem fajna!", i mogłaby się pani za to wynagrodzić. Tymczasem udzielanie pomocy to wielka sztuka – uważa socjolog.
Dobroczynność, jak widać, potrafi pieścić nasze geny i dusze jak porządne spa. Ale najtwardszy cynik przyzna, że nastrój czy wizerunek możemy poprawić sobie także w inny sposób. A pecunia non olet. Wartości daru nie zmniejszą niskie pobudki darczyńcy, bo zależy ona raczej od jego osoby. Odnosi się do tego, choć nie wprost, pewna scena w dramacie Karola Wojtyły „Przed sklepem jubilera".
Wojenny Kraków. Anna, żona Stefana, przychodzi do jubilera sprzedać swą ślubną obrączkę. Ich miłość okazała się „za krótka na życie". Małżeństwo dogorywa, a oni już nic dla siebie nie znaczą. Jubiler kładzie złoto na wadze i...
– „Obrączka ta nic nie waży, waga stale wskazuje na zero i nie mogę wydobyć z niej ani jednego miligrama..." – mówi.
Prawdziwą wartość rzeczy, także daru, określać może to, ile wart jest on dla donatora.