Tomasz Mazur: Szczęście jest efektem wysiłku i dyscypliny

Żyjemy w takim pośpiechu i robimy tyle rzeczy naraz, że na tak zwane bolączki życia, problemy egzystencjalne i konflikty wartości szukamy łatwych rozwiązań, więc sięgamy po coś prostego. Odpowiedź z poradnika jest doraźna i można ją szybko zastosować – mówi Piotrowi Witwickiemu propagator stoicyzmu - mówi Tomasz Mazur, filozof.

Publikacja: 24.05.2019 10:00

Tomasz Mazur: Szczęście jest efektem wysiłku i dyscypliny

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Plus Minus: Sprzedaje pan ludziom stoicyzm?

W szerokim tego słowa znaczeniu tak, można tak powiedzieć, choć rynek nie jest chyba zbyt głęboki. Myślę, że będzie się pogłębiać. Jestem dobrej myśli, bo Polska szybko nadrabia zaległości, a we wszystkich zachodnich krajach jest duży rynek na refleksyjność.

W który starają się wejść różne poradniki.

To prawda. Być może, żebyśmy jako społeczeństwo odkryli filozofię, najpierw musi zostać przekroczona krytyczna liczba Polaków, którzy zderzą się z jałowością łatwych rozwiązań.

Nie ma dróg na skróty?

Nie ma sztuczek i technik, które szybkimi ruchami przyniosą skutek w postaci szczęśliwego życia. Szczęście jest konsekwencją wysiłku i dyscypliny. Nie da się tego zrobić prosto.

Wysiłek? Dyscyplina? A nie można po prostu myśleć optymistycznie ?

My często jesteśmy zakładnikami własnego sukcesu. Jak się nam zaczyna wieść w życiu, to myślimy, że nie trzeba z nim już nic robić, że już dalej będzie wyłącznie dobrze.

I mamy kryzysy, do których doprowadziły same sukcesy.

Stajemy się aroganccy i przestajemy dbać o podstawowe rzeczy. Skutek jest taki, że tracimy wszystko. Szczęście wymaga wysiłku, bo musimy pracować nad sobą przede wszystkim, gdy jest nam dobrze. To jest zmiana percepcji, której wiele osób nie jest w stanie sobie przyswoić. Rozumiemy już znaczenie profilaktyki w obszarze zdrowia fizycznego, ale nie w obszarze dobrostanu psychicznego.

Dlaczego?

Jak jest komuś dobrze, to nie szuka pomocy. Myśli, że tak będzie zawsze.

Wszedłem ostatnio do księgarni i zauważyłem, że dział „filozofia" został zastąpiony działem „coaching" i „rozwój osobisty". To chyba jakiś trend.

Myślę, że można to podciągnąć pod szeroko rozumianą mcdonaldyzację społeczeństwa. Żyjemy w takim pośpiechu i robimy tyle rzeczy naraz, że na tak zwane bolączki życia, problemy egzystencjalne i konflikty wartości szukamy łatwych rozwiązań, więc sięgamy po coś prostego. Odpowiedź z poradnika jest doraźna i można ją szybko zastosować.

Ale czy nie jest tak, że one oferują coś, czego nie mogą dać? Mówią o szczęściu, ale w najlepszym przypadku pomogą zorganizować lepiej życie.

Paradoksalnie dużą rolę w naszym życiu odgrywa wiara. Szczęście to jest pewne założenie i model w naszym życiu. Jeżeli poradnik zdefiniuje w jakiś sposób szczęście, to może to zadziałać na zasadzie samospełniającej się przepowiedni. Człowiek czuje się jakoś, bo wierzy, że taki jest jego zakres możliwości. Nie wie, jak mogłoby być, gdyby postępował inaczej. Nie ma porównania. Wiele poradników sztucznie zawęża naszą perspektywę i następnie w ramach tej perspektywy oferuje coś efektywnego. To działa, pod warunkiem że pozwolimy ograniczyć swój horyzont.

Skoro mamy bilet w jedną stronę, to może warto zastanowić się, do jakiego pociągu wsiadamy.

Problem polega na tym, że nie mamy czasu. Jesteśmy już w tym pociągu. Dzisiejsze życie przypomina trochę sytuację człowieka, który budzi się w rozpędzonym samochodzie, ale nie wie, jak go prowadzić. Teraz musi się tego nauczyć. Samochód jedzie szybko, dlatego też szybko trzeba się nauczyć, jak nim sterować. Poradnik to załatwia.

Właśnie, czy na pewno załatwia?

Załatwia, ale nie mówi mu o dużej liczbie możliwości, które stoją przed nim, gdy skręci w prawo albo lewo, albo o tym, że może się zatrzymać. Chodzi o doraźną pomoc człowiekowi, który jest w sytuacji krytycznej, bo nie radzi sobie z nawałem obowiązków, silnymi emocjami i codzienną komunikacją interpersonalną. Żeby usprawnić nasze działania, wystarczą proste rozwiązania. Gdy po nie sięgamy, zaczynamy lepiej funkcjonować i bierzemy to za szczęście. Nie wiemy, co moglibyśmy jeszcze uzyskać.

Ale skoro na półce w księgarni albo w tym, co oglądamy na ekranach, nie ma już filozofii, to ona znika z życia wszystkich. Może czas zastanowić się, jak będzie wyglądał świat bez filozofii, która jest fundamentem naszej kultury.

Nie ma świata bez filozofii, bo wszystko, co się dzieje, opiera się na strukturach wypracowanych przez nasz sposób myślenia. Filozofia rozpoznaje i dekonstruuje te struktury. Trudno nam sobie wyobrazić, czym byłby dzisiejszy świat bez takich postaci jak Sokrates, Platon czy Arystoteles. Oni zaproponowali paradygmaty myślenia, które sprawiły, że myślimy dziś tak, jak myślimy, choć nie wiemy, skąd to się bierze. Zawsze będą myśliciele, którzy będą szli w poprzek. Ilość filozofujących nigdy nie była wielka.

Dziś nawet pana stoicyzm musi się dopasować do rynku. Ostatnio sukcesy święci poradnik Svenda Brinkmanna „Poczuj grunt pod nogami – jak uciec od pułapki samorozwoju". A to książka, która dostosowała filozofię Marka Aureliusza do potrzeb obecnych konsumentów.

Nie mam z tym problemu. Filozofia stoicka od początku była zorientowana praktycznie. Jej oferta była adresowana do ludzi, który doświadczyli jakiegoś cierpienia albo nieszczęścia. Przy czym od początku była też filozofią, a nie poradnikiem. Ona zawsze opierała się o głęboko przemyślany system przekonań i zasad. Jej najważniejszym warunkiem jest umiejętność refleksji i pogłębionego myślenia. Dziś szczęście bardziej niż kiedykolwiek wcześniej wymaga odporności na zalew bodźców, wymaga umiejętnej konstrukcji filtra, który ma każdy z nas, choć nie zawsze jest tego świadom. Jedne rzeczy uważasz za ważne, a inne nie, jedne za dobre, inne za złe, przydatne, nieprzydatne, trendy i obciachowe, pożądane, odpychające – z tego składa się filtr. Zazwyczaj używamy go automatycznie, co warunkuje, jak się czujemy i jakie podejmujemy decyzje. Filozofowanie to świadome modyfikowanie filtra – dzięki niemu zmieniamy głębokie struktury naszego ja.

Żeby to zrobić, trzeba się zatrzymać.

Jeśli ja nie umiem zidentyfikować tego filtra, wejść w siebie i przenicować swoich struktur, to nigdy mi się to nie uda. Co z tego, że ktoś ci po stoicku powie, że umrzesz? Żeby z tego wyciągnąć wnioski, musisz się umieć zatrzymać.

To, za stoikami, powtarza autor tej książki.

To jest jak wzięcie aspiryny, która nie zlikwiduje przyczyny bólu. Przyczyna tkwi w tym, jak postrzegasz rzeczywistość, i trzeba umieć wejść w głębokie struktury swojego sposobu postrzegania rzeczywistości. Właśnie to oferowali stoicy.

A co pan oferuje dziś swoim klientom? Ludziom, którzy wychodzą z pracy w korporacji o 20, by być w niej znów następnego dnia o 8.

Marek Aureliusz też był człowiekiem, który pracował więcej niż typowy Rzymianin tamtych czasów. Zarządzał bardzo dużym przedsiębiorstwem. Jako cesarz Rzymu uważał, że realizuje misję. W imię tej misji uważał, że powinien zostać cesarzem, wyrzekając się wielu ważnych rzeczy. On zarządzał sobą w sytuacji permanentnego kryzysu, jakim jest zarządzanie Rzymem.

To był dobrze zorganizowany prezes?

Można tak powiedzieć. Duża ilość pracy wcale nie jest zła sama w sobie. Pod warunkiem świadomości celu, jakiemu to służy. Po co my to właściwie robimy? Problemem współczesnego człowieka wcale nie jest to, że za dużo pracuje. W każdej epoce byli ludzie, którzy dużo pracowali. Marek Aureliusz potrafił to sobie tak ułożyć, że znajdowała się w tym wszystkim przestrzeń na refleksje. On mógł sobie na to pozwolić, bo miał za sobą gruntowny trening filozoficzny. Jak ktoś się uczył medytacji przez dziesięć lat, to ma tak wytrenowane struktury, że wystarczy mu pół godziny na dzień, by ta medytacja dała odpowiednie efekty.

Nie chodzi o to, co robisz, ale jak to robisz. I to jest odkrycie stoików. Możesz być postrzegany jako osoba, która bardzo dużo pracuje, ale każda twoja praca może być rodzajem medytacji. Pewien mistrz taoistyczny na pytanie: ile medytuje? Odpowiedział: cały czas. Teraz też? – dopytywał dziennikarz. Tak. Przychodzimy do pracy i traktujemy ją jako coś, co musi być wykonane, żeby dostać potem nagrodę w postaci pensji. Stoik zmienia ten porządek. Robi rzeczy w taki sposób, że już samo działanie jest dla niego nagrodą.

Czyli stoicy byli trochę coachami?

Nie mówię, że nie ma żadnych podobieństw. Nie da się czegoś ciekawego powiedzieć i zostawić to w próżni. Zawsze to ktoś przejmie. Chodzi o to, by zmienić perspektywę w zależności od sytuacji. Nie jestem specjalistą od coachingu, ale sukces stoicyzmu bierze się z oparcia o refleksję filozoficzną. Imperatyw docierania do ukrytych założeń jest w tym kluczowy. Refleksja nie jest prostym sposobem zmiany sposobu mojego myślenia. Ona sięga znacznie głębiej. Martin Heidegger mówił o tym, że nie można nie mieć ukrytych założeń. Cnota współczesnego człowieka polega na tym, żeby zauważyć, że się je ma i że można je modyfikować.

W tej chwili też pan medytuje?

Nie jestem jeszcze na tym etapie, co wspomniany mistrz tao. Przyznaję, że bardzo często wciąga mnie rzeczywistość. Mam okresy, gdzie dobrze funkcjonuję jako stoik, ale i takie, gdy wymiękam. Na pewno jestem zupełnie innym człowiekiem niż 10 lat temu.

Na czym polegają te różnice?

Byłem człowiekiem bardzo emocjonalnym.

Nie robi pan takiego wrażenia.

Bo już nie jestem.

I nie musiał pan nic tłumić?

Stoicy uważają, że emocje to sposób reakcji na rzeczywistość. Jak już je masz, to musisz albo zareagować, albo stłumić, ale możesz doprowadzić do sytuacji, gdy ich nie masz. Przez emocje mam na myśli nie wszystkie stany, tylko silne poruszenia afektywne. Stoik ma uczucia i nastroje, ale pracuje nad stabilną aurą emocjonalną.

Widział pan dziecko, które siedziało z ojcem przy stoliku obok nas? Miało jakieś osiem lat, a przez cały czas kurczowo trzymało iPhone'a. Nawet jak z niego nie korzystało. Jak ono potem będzie miało utrzymać coś, co nazywa pan stabilną aurą emocjonalną?

Miałem okresy, gdy intensywnie pracowałem z młodzieżą. Pamiętam jedno z doświadczeń, które im zaproponowałem. Mieliśmy w ramach projektu filozoficznego wyjazd, podczas którego przez tydzień nie używali komórek i innych gadżetów elektronicznych. Przez pół godziny wieczorem mogli porozmawiać z rodzicami, żeby dać znać, że żyją. Na początku byli tym poważne zaniepokojeni, ale jak minęły trzy dni, to wszyscy byli zachwyceni. Człowiek, który odstawia elektroniczne używki, przechodzi te same procesy co ten, który odstawił nikotynę i alkohol. Na początku nie może bez tego żyć. Potem zaczyna odkrywać, że czuje inny smak i inaczej postrzega rzeczywistość. Tylko że trzeba to najpierw odstawić.

Paradoksalnie odstawienie nikotyny jest dziś o tyle łatwiejsze, że można ją rzucić i zapomnieć. Telefon jest nam cały czas potrzebny. Trzeba umieć stawiać granicę.

Jest taka książka Adama Altera „Irresistible", gdzie tłumaczy, czemu nie możemy przestać klikać i skrolować. Współczesne aplikacje, portale społecznościowe czy inne platformy konstruuje się tak, by wywoływały uzależnienie. Jesteśmy dziś ofiarami rynku zarządzanego przez specjalistów, wobec których jesteśmy w dużym stopniu bezbronni. Jak byłem nastolatkiem, to był zupełnie inny stosunek do alkoholizmu niż dziś. Po 20 latach dowiedziałem się, ilu moich kolegów to DDA (tzw. dorosłe dzieci alkoholików – red.). Wtedy nie postrzegano tego jako problemu. Żyliśmy w przekonaniu, że facet musi się napić, bo taki był model społeczny. To była forma spędzania razem czasu i dziś żyjemy w bardzo podobnych czasach, tyle że zamiast alkoholu miejsce powszechnie akceptowanej, ale prawdopodobnie bardzo niebezpiecznej używki przejęła elektronika.

Tylko jeszcze się nie zorientowaliśmy, że jesteśmy uzależnieni?

Używki elektroniczne ograniczają naszą wrażliwość i kontakt z samymi sobą. My sami jesteśmy ofiarami. Już dziś w Wielkiej Brytanii są głosy, że należy ograniczyć dostęp nastolatków do portali społecznościowych. Widać wyraźnie korelację między nieustannym byciu w strumieniu elektronicznym a osłabieniem zdolności myślenia analitycznego czy skupienia. Co ciekawe, obejmuje to także rozumienie reguł etycznych. Każda reguła czy norma etyczna to abstrakt. Trzeba umieć ją uchwycić jako ogólną kategorię pojęciową. Nowe pokolenie nie umie podciągać konkretnej sytuacji do ogólniejszej zasady, dlatego ma problem z ich respektowaniem. Każdą sytuację postrzegają jak odstępstwo od reguły.

Jest też teoria, że media społecznościowe wymyślili ludzie, którzy mieli problem z normalnym kontaktowaniem się ze społeczeństwem. Teraz my wszyscy komunikujemy się metodami, które pochodzą od aspołecznych jednostek.

Każdy z nas potrzebuje pozytywnego wzmacniania przez społeczeństwo. Potrzebujemy informacji zwrotnej, że jesteśmy fajni. Przy czym wystarczy nam taka informacja od kilku osób. Media społecznościowe eskalują tę potrzebę do nieskończonego uniwersum lajków. Wciągają nas w nienasyconą potrzebę potwierdzania własnej wartości. To wszystko sprawia, że zatracamy się, nie zyskując jednak realnego poczucia wartości. Uważam, że będzie wzrastała liczba osób, które zrozumieją, że muszą jednak myśleć głęboko. Albo to zrobisz, albo stracisz siebie.

I wracamy do poprzedniego problemu: kiedyś do filozofii łatwiej było dotrzeć. Rozważania w większym stopniu były częścią publicznego dyskursu.

Istotnie były takie okresy w historii, w których filozofia stanowiła jedno z ważnych narzędzi radzenia sobie ze światem, zwłaszcza z zagrożeniami, jakie ze sobą niesie. Dzisiaj już jej się zazwyczaj w ten sposób nie postrzega, przegrywa z efektem złudzenia funkcjonowania w „bezpiecznym" świecie. Zdajemy się na oferowany przez cywilizację system, który nas chroni i dostarcza rozrywki.

I nie musimy myśleć?

Bo nie musimy być aż tak bardzo uważni jak kiedyś. Rozwinięta cywilizacja daje komfort nieuważności. Nie musimy myśleć o wszystkim samodzielnie, bo załatwia to za nas system. To jest oczywiście bardzo złudne. Herbert Marcuse odkrył, że wraz z tego rodzaju bezpieczeństwem przychodzi jednowymiarowość naszej egzystencji. Nasze potrzeby są zaspokojone, a my rezygnujemy z myślenia, bo ono pokazuje nam różne niewygodne sprawy, na przykład potrzeby, o których nie wiedzieliśmy nawet, że moglibyśmy je w ogóle mieć. Stąd krótka droga do pytania Johna Stuarta Milla: czy lepiej być szczęśliwą świnią czy niezadowolonym Sokratesem? Dla Milla było to retoryczne pytanie. Chodzi o to, że życie niezadowolonego Sokratesa na głębszym poziomie i tak jest bardziej satysfakcjonujące. Niezadowolenie i spełnienie nie kłócą się ze sobą aż tak bardzo.

A dziś?

Współczesny człowiek woli pierwsze, czyli bezrefleksyjne zadowolenie, bo refleksja wymaga wysiłku. Filozofia postrzegana jako historyczna całość nie daje żadnych łatwych odpowiedzi i jest raczej mocno złożoną łamigłówką. Człowiek zaproszony do refleksji musi się niekiedy skonfrontować ze straszną frustracją, bo mamy niezliczoną ilość odpowiedzi na fundamentalne pytania. Nie ma jednej recepty na szczęście, jest tylko wysiłek poszukiwania odpowiedzi, która będzie pasowała do mnie. To jest wysiłek, który wymaga wyrzeczeń, rezygnacji z wielu pokus i samodyscypliny. Tak jak z wybitnym sportowcem, który osiąga sukces dzięki ogromowi pracy. Osiągnięcie szczęścia na drodze refleksji i filozofii wymaga ogromnego wysiłku, dlatego ludzie wolą wyłączyć myślenie i zdać się na system.

Tylko jak to jest z tym bezpieczeństwem? Przecież filozofia powstała w starożytnej Grecji, gdzie panowie zaczynali się trochę nudzić.

Nie jestem pewien, czy to wynikało z nudów. Moim zdaniem zaczęli to robić na skutek dysonansu poznawczego. Grecja osiągnęła sukces polityczny i podbiła liczne terytoria. Przez to weszła w interakcje z wieloma kulturami i społecznościami lokalnymi. Okazało się, że w każdej z nich panują inne przekonania co do świata, czy inny sposób myślenia o bogach oraz normach etycznych. To prowadziło do licznych konfuzji. Jeśli ci wierzą w to, a drudzy w co innego, to jak jest naprawdę? To wywołało ferment. Na to samo wiele lat później zwraca uwagę Heidegger: człowiek zaczyna zauważać coś, gdy to coś się psuje, zgrzyta, nie zgadza się. Wtedy też zaczyna myśleć.

Gdy określony system przestaje działać, to zaczynamy dostrzegać, jak głęboko w nim tkwiliśmy?

Moje obserwacje są podobne. Od wielu lat prowadzę warsztaty stoickie i najbardziej z dyskusji filozoficznej korzystają ci ludzie, którzy się już sparzyli i z czymś się zderzyli. Wtedy zaczęli rozumieć, że człowiek musi być refleksyjny. Inaczej grozi nam katastrofa. Widmo katastrofy zmusza ludzi do filozofowania, pod warunkiem że trafią na filozofię. Oczywiście zawsze mogą trafić, gdzie indziej.

No i trzeba mieć czas na filozofowanie. Współczesny człowiek ma bezpieczeństwo, ale jednocześnie mnóstwo zadań do wykonania. Musi zarobić na komfort życia.

Zadań jest wiele i są rozstrzelone, a to sprawia, że brakuje fundamentalnego wymogu dla refleksji filozoficznej: wyciszenia i skupienia. Myślenie w odcięciu od bodźców jest dziś w defensywie. Jesteśmy zalani bodźcami, brakuje nam mentalnej przestrzeni, bo cały czas musimy być updatowani. Działamy tak, bo wydaje nam się, że bez tego nie przetrwamy. Nasz bank nieustannie zmienia reguły oprocentowania, ubezpieczyciel wprowadza nowe zasady, portale społecznościowe zmieniają warunki polityki bezpieczeństwa, nieustannie zmieniają się warunki sukcesu w biznesie, parametry efektywności reklam itd. Musimy być na bieżąco, bo inaczej przepadniemy. Nie mamy przestrzeni, by zarezerwować sobie czas na studia, medytację, rozważania. Żeby przemyśleć pewne sprawy, trzeba się wyciszyć. Lektura filozoficzna to relacja między moimi myślami a myślami osoby, której książkę czytam. Żeby ta relacja przyniosła jakiś rezultat, muszę mieć świadomość tego, co myślę na dany temat i umieć odnieść się do tego, co czytam. Jak się jest cały czas stymulowanym, to trudno odnieść się do tego, co samemu się myśli.

Wspomniał pan Heideggera. Współczesny człowiek nie jest w stanie go przeczytać. Do tego jest potrzebna praca z tekstem, która wymaga wielu miesięcy.

Realny zysk z filozofii mamy wtedy, gdy stać nas na pogłębioną lekturę w skupieniu. Zysk jest z tego dwojaki. Pierwszy jest taki, że zdobywamy wgląd w idee, w które nie mielibyśmy wglądu na co dzień. Wchodzimy na wierzchołek góry, żeby się rozejrzeć i zobaczyć rzeczywistość w zupełnie innym świetle. Nie wiedzieliśmy o istnieniu pewnych rejonów, bo nikt nam o nich nie powiedział. Nagle okazuje się, że możemy się do nich przenieść i odpowiedzieć inaczej na ważne egzystencjalne pytania. Drugi zysk jest taki, że zaczynamy mieć kontakt sami ze sobą. Lektura filozoficzna jest dla naszej kultury odpowiednikiem medytacji. W Rzymie tak budowano domy, by biblioteka była w środku odgrodzona podwójnymi ścianami, by można się było tam zaszyć i wyciszyć. Chodziło nie tylko o obcowanie z książką, ale i samym sobą.

Ludzie dzisiaj nie rozumieją już, że książki nie są po to tylko, żeby się z nich czegoś dowiedzieć, ale żeby, dzięki doświadczeniu pogłębionej lektury, uzyskać określony stan umysłu, stan człowieka skupionego i wewnątrzsterownego. Ten stan to jedno z największych osiągnięć naszej cywilizacji, który aktualnie stopniowo zatracamy.

A czytamy najmniej w Europie.

I nie mamy tej przestrzeni, by spotkać się samemu ze sobą. Jednym z elementów stoickiego treningu, który zalecam moim klientom, jest codzienna, poranna lektura trudnego tekstu. Jeden z nich zaczął czytać Husserla.

Bardzo męczący filozof.

Zaliczany do tych, którzy nie są zrozumiani. Poleciłem mu „Medytacje kartezjańskie". Mój klient na początku bardzo się zżymał, bo myślał, że to jest jakaś głupota, ale prosiłem, żeby dalej czytał. Po jakimś czasie zaczął rozumieć pojedyncze zdania, a kluczowe było to, że dzięki tej pracy zyskał skupienie, większy wgląd w to, co dzieje się z nim w ciągu dnia. Taki człowiek zupełnie inaczej formułuje swoje myśli, słyszy, co mówią do niego ludzie i następuje realna zmiana w nim. Nieważne, czy się zgadzasz z Husserlem. Sama lektura filozoficzna zmienia strukturę twojego umysłu.

Im więcej automatyzmów będzie obsługiwać nasz świat, tym cenniejsze staje się to, czego nie da się zaprogramować. Człowiek potrafi być kreatywny, a tak się składa, że filozoficzna lektura tę kreatywność pobudza.

Dostęp do tego jest cały czas możliwy, bo to wszystko jest zawarte w lekturach filozoficznych i tylko trzeba mieć determinację, by do nich sięgnąć. Przez całe studia czytałem po 50–100 stron dziennie, bo miałem ambicję przeczytania najważniejszych dzieł filozoficznych. Dopiero gdy zacząłem pracować zawodowo i nie miałem już tyle czasu na czytanie, to zauważyłem, że obniża się moja sprawność i że w jakimś sensie tracę siebie. Wtedy znalazłem zdanie u Epikteta: przestań czytać przez 30 dni, a zobaczysz, co się z tobą stanie. Okazuje się, że już w starożytności to zauważyli. Czytanie ma olbrzymi wpływ na jakość naszej egzystencji. Jak przestaję czytać, to tracę kontakt sam ze sobą. Choć, by pracować na kreatywnością, trzeba jeszcze pisać, to porządkuje własne myśli i pomaga tworzyć nowe struktury.

Myśli pan, że wielu osobom, które dziś wybierają się do psychologa, może pomóc filozof?

Myślę, że tak. Choć to oczywiście zależy od rodzaju problemów, jakie mamy. Są osoby, które muszą iść do psychiatry, bo inaczej sobie nie pomogą, ale są tacy, którzy mogą zmienić swoje życie na lepsze wyłącznie dzięki temu, że zaczną czytać, rozmawiać i myśleć. Mam znajomą, która przez wiele lat cierpiała na depresję, nie mogła sobie z nią poradzić. W momencie, gdy dołączyła do filozoficznej grupy dyskusyjnej, zmieniło się jej funkcjonowanie. Ona nie wiedziała nawet czemu. Później zrozumiała, że kontakt z pogłębioną refleksją zmienia jej sposób funkcjonowania, sposób postrzegania problemów. Pewne rzeczy w ogóle przestała postrzegać w kategoriach problemów, lecz raczej drobnych niedogodności. Uważam na przykład, że praktykę stoicką możemy rozumieć jako stopniowe poszerzanie strefy komfortu. Tam, gdzie inni widzą dramat i rozpaczają, my widzimy tylko drobną niedogodność.

Czyli na koniec dochodzimy do wniosków starożytnych filozofów: nie ma szczęścia bez etycznego życia i pogłębionej refleksji.

O etycznym życiu zbyt wiele nie rozmawialiśmy, to raczej osobny temat. Co do refleksji, to muszę potwierdzić, przypominając jednak, że to nie jest łatwa droga, nie daje niosących szybką i chwilową ulgę intensywnych doznań, czasem wręcz pogarsza nasz nastrój – osoby, które dawno niczego trudnego nie czytały, mogą wręcz odczuwać pewnego rodzaju fizyczną udrękę. Taka praktyka na dłuższą metę zmienia jednak strukturę naszej egzystencji, staje się szersza, bogatsza, szczęśliwsza w znaczeniu trwałego duchowego dobrostanu.

– rozmawiał Piotr Witwicki (dziennikarz polsatnews.pl)

Tomasz Mazur, doktor filozofii, założyciel Centrum Praktyki Stoickiej i współtwórca projektu Stoic Way. Od ponad dziesięciu lat prowadzi spotkania i warsztaty popularyzujące stoicyzm. We wrześniu ukaże się jego nowa książka „Zakazana historia filozofów"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Sprzedaje pan ludziom stoicyzm?

W szerokim tego słowa znaczeniu tak, można tak powiedzieć, choć rynek nie jest chyba zbyt głęboki. Myślę, że będzie się pogłębiać. Jestem dobrej myśli, bo Polska szybko nadrabia zaległości, a we wszystkich zachodnich krajach jest duży rynek na refleksyjność.

Pozostało jeszcze 99% artykułu
Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Koszty leczenia w przypadku urazów na stoku potrafią poważnie zaskoczyć
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu