Nazajutrz, którego nie było

Po dojściu do władzy Reagan uznał, iż należy utrzymywać przywódców Związku Sowieckiego w ciągłym napięciu, wykończyć ich nerwowo. USA zaczęły realizować mający do tego doprowadzić plan „operacji psychologicznych”.

Publikacja: 05.09.2014 22:30

„The Day After”: nieludzki blask. „W życiu na Ziemi udział wzięli...”

„The Day After”: nieludzki blask. „W życiu na Ziemi udział wzięli...”

Foto: AFP

- Czy Rosjanie naprawdę się nas tak bardzo boją czy to tylko propaganda i nadymanie się na pokaz? – to pytanie zadał Ronald Reagan, prezydent Stanów Zjednoczonych, w rozmowie z Arthurem Hartmanem, ambasadorem USA w Moskwie. Był marzec 1984 roku.

Nie wiemy, co odpowiedział Hartman. Treść pogawędki obu dżentelmenów została odtajniona tylko częściowo. Jednak z wielu innych dokumentów sporządzonych w tamtych latach, amerykańskich i sowieckich, jawnych i nieco mniej oficjalnych, wynika, iż kremlowscy włodarze bali się Ameryki szczerze i panicznie, a ich lęki spływały na całe społeczeństwo – od wykładowców uniwersyteckich po sprzątaczki. Rosjanie bali się niespodziewanego, zmasowanego ataku jądrowego. Bali się Armagedonu. Zasada Mutual Assured Destruction – niechybnej, wzajemnej anihilacji w wypadku konfliktu atomowego, już nie wydawała się taka oczywista.

Na początku lat 80. przywódca ZSRS Jurij Andropow oraz większość jego generałów byli pewni, że Ameryka nie tylko szykuje się do wojny, ale też może ją wygrać. A przecież dotąd wydawało się, że wojny nuklearnej wygrać nie można. Że obie strony mogą ją tylko przegrać, przy okazji eksterminując całą ludzkość.

Atomowa równowaga mocarstw była w rzeczywistości bardzo skutecznym hamulcem powstrzymującym Waszyngton i Moskwę przed nierozsądnymi krokami. Tak jak w 1962 roku, gdy wybuchł kryzys kubański i świat stanął na krawędzi katastrofy. Wtedy właśnie perspektywa Mutual Assured Destruction otrzeźwiła Nikitę Chruszczowa i sprawiła, iż nie zdecydował się na rozpętanie piekła.

Dwadzieścia lat później piekło miał rozpętać Ronald Reagan – człowiek postrzegany na Kremlu jako porywczy kowboj, a wręcz jako nieobliczalny szaleniec, w każdej chwili gotów nacisnąć czerwony guzik. Człowiek nazywający ZSRS „Imperium Zła" i pozwalający sobie na ponure żarty („Zdelegalizujemy Związek Sowiecki raz na zawsze. Za pięć minut zaczynamy bombardowanie" – obwieścił kiedyś w studiu radiowym, myśląc, że mikrofon jest wyłączony). Człowiek, który zainicjował wyścig zbrojeń w kosmosie, rozmieścił pershingi w Europie Zachodniej i najwyraźniej nie miał zamiaru na tym poprzestać. W oczach Andropowa i jego doradców Reagan dążył do ostatecznej, militarnej rozprawy z komunizmem.

Sowieci mieli rację tylko częściowo: Ameryka zgniotła „Imperium Zła", lecz ani jeden pocisk z głowicą atomową nie opuścił swojego silosu.

Szaleniec ?na placu Czerwonym

Dziś wśród mieszkańców Europy, szczególnie jej wschodniej części, powoli rodzi się podobne poczucie – iż za miesiąc, za trzy miesiące, może za rok spotka nas coś, co wydaje się nierozsądne, nieracjonalne, niewyobrażalne. Tym razem jednak „szaleniec" nie urzęduje w Białym Domu, lecz na placu Czerwonym. Z zastygłą, metaliczną twarzą bezdusznego robota trzyma na kolanach atomową walizeczkę, gładząc ją niczym ukochaną zabawkę.

Wielu ekspertów jest przekonanych, że Władimir Putin nie wyklucza użycia taktycznej broni jądrowej w ewentualnym konflikcie z Zachodem. Jak napisał niedawno rosyjski analityk Andriej Piontkowski, można sobie wyobrazić scenariusz, w którym rosyjski prezydent wydaje rozkaz zniszczenia dwóch miast w krajach „nowej Europy" – dajmy na to Tallinna i Warszawy – wiedząc, że Zachód nie zdecyduje się na atomowy odwet, ograniczając się jak zwykle do „wyrazów oburzenia" oraz siódmej lub 12. fazy sankcji ekonomicznych.

Wówczas Putin osiągnąłby swój najważniejszy cel: wygrałby dogrywkę zimnej wojny 25 lat po jej zakończeniu. Zmazałby hańbę rozpadu Związku Sowieckiego i na nowo zarysowałby granice rosyjskiej strefy wpływów. Nie byłoby już „nowej Europy". Na Wschodzie zostałaby tylko „Europa rosyjska" granicząca ze „starą Europą" – zniedołężniałą, bezzębną, bojaźliwą.

Gdy pół roku temu kanclerz Angela Merkel rozmawiała przez telefon z Władimirem Putinem, skonstatowała, iż ma do czynienia z politykiem niezrównoważonym. Czy jej analiza psychologiczna była trafna? A jeśli tak, to co to oznacza dla najbliższej przyszłości Europy? Oto najważniejsze pytanie, z jakim zmagają się dzisiaj Merkel, Obama, Cameron i Hollande: czy Putin jest jeszcze w stanie myśleć racjonalnie, na chłodno liczyć koszty i zyski czy raczej należy się spodziewać najgorszego: że będzie parł do przodu jak buldożer, nie zważając na sankcje, gospodarkę pogrążającą się w recesji czy międzynarodową izolację (która i tak w dużej mierze okazuje się iluzoryczna).

A może po prostu Putin wszystkich wodzi za nos? Może chce, abyśmy widzieli w nim opętanego kagiebistę, abyśmy się go szczerze i panicznie bali. Tak jak kiedyś Andropow bał się Reagana. Może prezydent Rosji cynicznie kroczy śladami amerykańskiego prezydenta, sugerując całemu światu, że nie cofnie się przed niczym. Licząc na to, że przyniesie to taki sam efekt: kapitulację adwersarza.

Nieobliczalni imperialiści

Ronald Reagan, zadając w 1984 roku swojemu ambasadorowi pytanie o strach Sowietów przed Ameryką, był szczerze zdziwiony rozmiarami sowieckiej paranoi.

W swej politycznej karierze Reagan często wykorzystywał aktorski talent, ale w relacjach z Sowietami był wyjątkowo autentyczny. Nie zależało mu na wizerunku szaleńca, uważał po prostu, że nadszedł czas, by uderzyć pięścią w stół i poczęstować Sowietów pokazem siły.

Zamierzał bardzo wyraźnie nakreślić różnicę między moralnością a draństwem w geopolityce. Jego słynne słowa o „Imperium Zła" padły w marcu 1983 r. podczas przemówienia wygłoszonego na zjeździe Narodowego Stowarzyszenia Ewangelików w Orlando na Florydzie. To nie była przemyślana, dyplomatyczna zagrywka, to był czysty, spontaniczny odruch (wcześniej tekst przemówienia nie był nawet konsultowany z Departamentem Stanu). Dla Reagana komunizm był po prostu wcielonym Złem, nie zaś systemem, z którego istnieniem należy się pogodzić.

W przeciwieństwie do poprzednich prezydentów USA celem Reagana nie było li tylko powstrzymywanie ZSRS, lecz jego destrukcja. Dla Leonida Breżniewa, a potem Andropowa, przyzwyczajonych do łagodności Jimmy'ego Cartera, musiał to być szok. Sowieci byli przekonani, że skoro Reagan zamierza pokonać ZSRS, to może to uczynić tylko w jeden sposób: zrzucając im na głowę tysiące głowic nuklearnych.

We wrześniu 1982 r. na spotkaniu szefów sztabów krajów Układu Warszawskiego marszałek Nikołaj Ogarkow stwierdził: „Zachód właściwie już wypowiedział nam wojnę (...) Przygotowania do niej trwają w najlepsze. Nigdy jeszcze groźba wybuchu III wojny światowej nie była tak wielka jak dziś". I nie omieszkał dodać: „Imperialiści są absolutnie nieobliczalni".

Ten lęk miał też drugie dno. Rosyjscy generałowie nosili w sobie traumę operacji „Barbarossa" z 1941 roku, gdy Armia Czerwona została zaskoczona niemiecką inwazją. Traumę przekazywaną z pokolenia na pokolenie. „»Barbarossa« była dla Sowietów tym, czym Pearl Harbor dla Amerykanów. Była największą militarną klęską w historii Rosji" – pisze historyk Benjamin B. Fischer w swojej monografii „A Cold War Conundrum: The 1983 Soviet War Scare".

Przywódcy ZSRS chcieli za wszelką cenę uniknąć powtórki tamtego blamażu. Uznali, że muszą się dowiedzieć jak najwięcej o zamiarach Stanów Zjednoczonych i NATO, muszą zdobyć jak najwięcej informacji, które pozwoliłyby im przewidzieć i uprzedzić atak, muszą zintensyfikować nasłuch i poszerzyć siatkę swoich agentów.

Nie przeciągnąć struny

W maju 1981 roku rozpoczęła się gigantyczna operacja, znana w literaturze jako „RJAN", od rosyjskiej nazwy „Rakietno-Jadiernoje Napadienie" (Atak rakietowo-jądrowy). Rezydentury KGB w USA i Europie Zachodniej kaptowały agentów na tony. W latach 1983–1989 (operacja została zakończona oficjalnie dopiero w 1991 r.) Stasi próbowała zwerbować jako informatorów ok. 1500 oficerów Bundeswehry. W 1983 roku we Francji nakryto i wydalono aż 41 rosyjskich szpiegów.

Sowietów interesowało wszystko: ruchy wojsk, plany mobilizacyjne, nazwiska szeregowców stojących w budkach strażniczych, a nawet podejrzanie zwiększona produkcja konserw mięsnych, która mogła oznaczać, iż wojska NATO szykują się do inwazji. Niekiedy dochodziło do sytuacji groteskowych: sowieccy agenci w Wielkiej Brytanii dostali polecenie, by sprawdzać ceny w londyńskich bankach krwi. Wzrost cen miał znamionować zwiększony popyt. Ergo: inwazję. Dopiero po jakimś czasie ktoś się zorientował, że brytyjscy dawcy oddają krew za darmo.

Skądinąd Amerykanie i ich sojusznicy z NATO dawali Rosjanom powody do zaniepokojenia. Tuż po dojściu do władzy Reagan uznał, iż należy utrzymywać przywódców ZSRS w ciągłym napięciu, wykończyć ich nerwowo. Wkroczenie Armii Czerwonej do Afganistanu i wprowadzenie stanu wojennego w Polsce pomogło w przekonaniu opinii publicznej w USA, że rozpoczęła się nowa faza zimnej wojny, wymagająca zdecydowanej reakcji Zachodu.

Opracowano plan „operacji psychologicznych" (PSYOP) skierowanych przeciwko Sowietom. W swojej książce „Victory" Peter Schweizer przytacza słowa generała Jacka Chaina, byłego dowódcy Strategicznych Sił Powietrznych: „Czasami wysyłaliśmy nasze bombowce nad biegun północny, czasami testowaliśmy ich radary w Azji i Europie. W szczytowym okresie takich manewrów było kilka w ciągu tygodnia".

Z kolei były zastępca sekretarza stanu William Schneider wspominał: „Eskadra samolotów szybko zbliżająca się do sowieckiej przestrzeni powietrznej, a potem nagły skręt i powrót do bazy. Rosjanie naprawdę byli roztrzęsieni. Nie wiedzieli, co jest grane".

W opracowaniu Benjamina Fischera znajdziemy też informację o „cichym" przejściu we wrześniu 1981 r. armady 83 okrętów (amerykańskich, brytyjskich, kanadyjskich i norweskich) przez akwen między Grenlandią, Islandią i Wyspami Brytyjskimi – tzw. GIUK. Choć trudno dziś w to uwierzyć, Rosjanie... ich nie zauważyli, głównie dlatego, iż flotylla stosowała nowoczesne i skuteczne metody zagłuszania elektronicznego.

Wojenna obsesja sięgnęła zenitu w roku 1983. 23 marca prezydent Reagan ogłosił rozpoczęcie prac nad systemem obrony przeciwrakietowej, znanym potocznie jako „Star Wars". Wprawił tym samym Rosjan w osłupienie. Cztery dni później Andropow grzmiał: „Ameryka myśli, że może wygrać wojnę nuklearną!".

1 września sowiecki Su-15 zestrzelił nad Morzem Japońskim samolot pasażerski Korean Air Lines z 269 osobami na pokładzie. Amerykanie domagali się nałożenia na Moskwę dotkliwych sankcji i izolacji ZSRS na arenie międzynarodowej.

Wreszcie jesienią odbyły się wielkie manewry obejmujące wszystkie kraje NATO pod nazwą „Autumn Forge" („Jesienna kuźnia"). W pierwszej fazie ćwiczono jedynie użycie sił konwencjonalnych. Ale w drugiej, trwającej od 2 do 11 listopada („Able Archer" – „Zwinny łucznik"), dowództwo sojuszu przeszło do symulacji ataku jądrowego na ZSRS. Przetestowano wszystkie procedury, na tyle skrupulatnie, że w ćwiczeniach wzięli udział nawet Ronald Reagan i Margaret Thatcher. W tym czasie podniesiono stan gotowości bojowej NATO do najwyższego poziomu DEFCON-1.

Na Kremlu zapaliły się wszystkie lampki. Andropow podejrzewał, że manewry zakończą się po prostu odpaleniem w stronę rosyjskich miast pocisków balistycznych. Prawdziwych pocisków. Ogłoszono alert w sowieckich siłach rakietowych, a samoloty stacjonujące w Polsce i wschodnich Niemczech grzały już silniki.

Wojna jednak nie wybuchła. Natowskie ćwiczenia dobiegły końca, czołgi wróciły do koszar, samoloty do hangarów. Reagan osiągnął swój cel: wykończył Sowietów nerwowo. Gdy jednak uświadomił sobie skalę paranoi Andropowa i jego generałów, spuścił z tonu. Namawiała go zresztą do tego Margaret Thatcher, która – mimo wizerunku Żelaznej Damy – wiedziała, że przeciąganie struny może się skończyć fatalnie.

Od 1984 roku zaczął się więc powolny proces odprężenia. Dwa lata później sekretarzem generalnym KPZR został Michaił Gorbaczow. Sowiecka gospodarka stanęła w obliczu krachu. Armia Czerwona wycofała się z Afganistanu. Runął mur berliński. Zniknął Układ Warszawski, zniknął Związek Sowiecki, zniknął lęk przed zagładą.

Załamany prezydent

5 listopada 1983 roku w trakcie ćwiczeń „Able Archer" i dwa tygodnie przed oficjalną premierą Ronald Reagan obejrzał w Białym Domu film telewizyjny „The Day After" („Nazajutrz") opowiadający o hipotetycznym konflikcie atomowym między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Sowieckim. Przerażająco realistyczny, W swoim dzienniku Reagan zanotował: „Ten film dobił mnie psychicznie".

„Szalony kowboj" doszedł do wniosku, że Związek Sowiecki, owszem, trzeba pokonać, ale niekoniecznie za pomocą głowic atomowych. „Im lepiej poznawałem Sowietów, tym bardziej docierało do mnie, że ich strach przed naszym pierwszym uderzeniem jest prawdziwy" – pisał w autobiografii „An American Life". „Dlatego też chciałem spotkać się w cztery oczy z przywódcą ZSRS i wytłumaczyć mu, że nie mamy żadnych niecnych zamiarów i że Rosjanie nie muszą się niczego obawiać".

Z jastrzębia Reagan przeistoczył się w gołębia. Gdyby jednak wcześniej nie postraszył trochę Breżniewa i Andropowa, czy wygrałby zimną wojnę?

Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy"

- Czy Rosjanie naprawdę się nas tak bardzo boją czy to tylko propaganda i nadymanie się na pokaz? – to pytanie zadał Ronald Reagan, prezydent Stanów Zjednoczonych, w rozmowie z Arthurem Hartmanem, ambasadorem USA w Moskwie. Był marzec 1984 roku.

Nie wiemy, co odpowiedział Hartman. Treść pogawędki obu dżentelmenów została odtajniona tylko częściowo. Jednak z wielu innych dokumentów sporządzonych w tamtych latach, amerykańskich i sowieckich, jawnych i nieco mniej oficjalnych, wynika, iż kremlowscy włodarze bali się Ameryki szczerze i panicznie, a ich lęki spływały na całe społeczeństwo – od wykładowców uniwersyteckich po sprzątaczki. Rosjanie bali się niespodziewanego, zmasowanego ataku jądrowego. Bali się Armagedonu. Zasada Mutual Assured Destruction – niechybnej, wzajemnej anihilacji w wypadku konfliktu atomowego, już nie wydawała się taka oczywista.

Na początku lat 80. przywódca ZSRS Jurij Andropow oraz większość jego generałów byli pewni, że Ameryka nie tylko szykuje się do wojny, ale też może ją wygrać. A przecież dotąd wydawało się, że wojny nuklearnej wygrać nie można. Że obie strony mogą ją tylko przegrać, przy okazji eksterminując całą ludzkość.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Sikorski czy Trzaskowski? Kto kandydatem PiS? Ustawka Tuska i kapelusz Kaczyńskiego
Plus Minus
GPS. Śmiertelnie groźna broń Moskwy
Plus Minus
Uczynić Amerykę znowu wielką? MAGA to wołanie Amerykanów o powrót solidarności
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Co łączy składkę zdrowotną z wyborami w USA
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Politolog o wyborach prezydenckich: Kandydat PO będzie musiał wtargnąć na pole PiS