Można powiedzieć: klasa niższa średnia, tyle że wyprodukowany przez znaną i porządną – jak mi się zdawało – firmę szwajcarską. Gwarancja była na dwa lata, ale kłopoty zaczęły się już po półtora roku. Zegarek niespodziewanie zatrzymywał się, potem równie niespodziewanie ruszał.
Okazało się, że renomowana szwajcarska firma, a właściwie koncern będący właścicielem wielu znanych marek zegarków, ma punkt serwisowy w nowoczesnym biurowcu na warszawskim Mokotowie. Nie, nie na parterze, gdzie można by wejść z ulicy, ale na dziewiątym piętrze. Żeby dostać się do serwisu, trzeba w portierni na dole podać nazwisko, pobrać kartę magnetyczną, przejść przez automatyczną bramkę i pomknąć windą w górę.
Na dziewiątym piętrze zastałem ekskluzywną poczekalnię jak w prywatnych klinikach lekarskich. Za kantorkiem panienka przyjmująca zgłoszenia, klienci z reklamacjami czekają na swoją kolej w głębokich miękkich fotelach, podczytując ekskluzywne pisma typu „Esquire". Panienka zanosi zepsute zegarki do warsztatu na zapleczu, a ów warsztat wygląda bardziej jak sala operacyjna: za podłużną szybą widać krążących bezgłośnie panów w śnieżnobiałych kitlach z dziwnymi instrumentami w rękach.
Mój zegarek trafił tu już po raz drugi. Za pierwszym razem specjaliści w białych fartuchach zlekceważyli chorobę i uznali, że wystarczy wymienić baterię. Czasomierz przez jakiś czas działał normalnie, ale przypadłość wróciła; gdy upłynęła gwarancja, znowu zaczął się zatrzymywać.
Tym razem objawy były takie same, ale diagnoza inna. Panienka, przekazując opinie panów w białych kitlach, stwierdziła, że zegarek się namagnesował. – Pewnie był używany w pobliżu lodówki, komputera albo telefonu komórkowego – rzuciła beztrosko.