Niekiedy widz teatralny dostaje takie miejsce, z którego widzi kawałek kulis i cały bałagan na zapleczu. Chciałby się zachwycić spektaklem, ale co ma zrobić, kiedy widzi to, co widzi? Jestem przeciwna działaniom rządu PiS, chciałabym wierzyć teatralnej lewicy, ale co mam zrobić z tym, co widzę? Patrząc na polski teatr dziś, mam wrażenie, że ktoś gra ze mną w trzy karty, hipnotyzuje i nabiera mnie.
W 2010 roku w polskim środowisku teatralnym odbyła się szeroka debata, którą wielu nazywało wręcz burzą. Był to ten sam rok, kiedy zostałam wybrana na prezesa ZASP i ten sam, w którym złożyłam dymisję. Chaos i sprzeczność różnych idei teatru okazały się nie do pogodzenia. Przed moją rezygnacją jednym z punktów zapalnych była grożąca aktorom ustawa o umowach sezonowych, którą chciało wprowadzić ministerstwo. Zrobiło się zamieszanie. Strona, nazwijmy ją „lewą", bliższa wtedy władzy, uważała, że umowy sezonowe to postęp. Strona druga to aktorzy, zwłaszcza ci, którzy pracowali w miastach, gdzie był tylko jeden lub dwa teatry. Umowy sezonowe oznaczały koniec zatrudnienia w oparciu o kodeksu pracy, wpływając na wiarygodność kredytową aktorów i zmniejszając ich poczucie stabilizacji. Aktorzy poczuli się potraktowani jak gorszy sort.