W „Dniu zero” mamy co najmniej dwa powroty: z emerytury wraca były prezydent Stanów Zjednoczonych George Mullen, a także grający go Robert De Niro, dla którego jest to pierwsza główna rola w serialu doby streamingu.
„Dzień zero" i Robert De Niro
Trzeba zaznaczyć, że nie jest to kreacja, którą de 81-letni De Niro mógłby ukoronować swoją karierę. Niewiele używa z bogactwa i intensywności dawnych środków aktorskich, ale też na więcej nie daje szansy scenariusz, który portretuje człowieka złamanego przez los. Zajmując się sprawami kariery bądź, jak kto woli, kraju – nie dopilnował syna, który przegrał walkę z heroiną. Czując odpowiedzialność za to, co się wydarzyło, zrezygnował z Białego Domu. Jego fotel zajęła czarnoskóra następczyni Mitchell (Angela Bassett), możemy więc mówić, że scenariusz jest alternatywną wersją tego, co ostatnio stało się w Ameryce.
Biden też miał dramat rodzinny – jego uzależniony od twardych narkotyków syn został skazany – i zrezygnował z wyścigu o prezydenturę również z powodu problemów zdrowotnych, które bohater serialu z kolei ukrywa. Chce pomóc Mitchell, ją zaś można potraktować jako wariant losu Kamali Harris – gdyby zwyciężyła z Trumpem. Oczywiście to Trump wygrał i już wiemy, co to znaczy. Jednak problemy, jakie porusza „Dzień zero”, nie są związane wyłącznie z republikanami i demokratami, lecz jak mówi się w ekonomii: strukturalne.
Serial wyreżyserowany przez Lesli Linka Glatter zaczyna się od gigantycznego cyberataku: Stany Zjednoczone dosłownie zgasły i popadły w ciemności. Sprawa jest poważna, ponieważ przestały działać systemy kontrolne komunikacji, w tym metra i lotnisk, a także szpitale, i zginęło 3400 osób. Jest też zapowiedź ponownego ataku, którego środowisko polityczne już nie przeżyje, ponieważ kraj aż kipi od protestów, w tym przypominających atak altprawicy na Kapitol. Mamy w serialu wiele grup hołdujących spiskowych teoriom, a pojawia się też trop rosyjski.