„Wymierzanie sprawiedliwości" objęło proste rozrachunkowe kwestie – upomnienia i nakazy zapłaty. Wymiar sprawiedliwości zajmował się „rejestrowaniem" coraz to nowych „przedsiębiorców". Obejmował nowe obszary ochrony prawnej – w tym wpisy wieczystoksięgowe. Niestety, wymiar sprawiedliwości objął nawet „sprawy o szczekanie psa sąsiada" i temu podobne, czwartorzędne zdarzenia ze sfery codziennych „ryzyk życiowych".
Sędziowska samoobrona
Sądy zaczęły szukać miejsca w nowych obiektach. Zaczął się tak zwany kubaturowo-elektroniczny rozwój władzy sądowniczej. Równocześnie sto nowelizacji kodeksu postępowania cywilnego przyniosło świadome redukowanie jakości i minimalizowanie sędziowskiego zaangażowania – w sprawiedliwy osąd. Sądy powszechne przestawały się troszczyć o przebieg sprawy według formuły do dzisiaj obowiązującej w ustawodawstwach zachodnich. W to miejsce motywowane przez Sąd Najwyższy przyjęły nową filozofię. Przypisywały samym stronom odpowiedzialność za wynik sprawy. Kodeksowy nakaz dążenia do poznania prawdy, prawdziwego obrazu stosunków społecznych i faktycznych, z których wypłynął spór, został przekształcony w dążność do nadania sprawie tak zwanej zdatności orzeczniczej. Mówiąc brutalnie i w dużym uproszczeniu, sposobem na sądowe tsunami – gigantyczną falę zalewającą sądy – miał być dyktat „wskaźnika załatwień".
Rozpatrywanie żądań najprościej i najszybciej, przez minimalizowanie czasu pracy sędziego. Zamiast merytorycznego rozstrzygnięcia sporu – także w tych sprawach, które wymagały „ratowania" nieprecyzyjnego żądania czy też wspierania nieporadnych stron.
Pretensje, zarzuty i różnego rodzaju haki stosowane tym bardziej skutecznie, im bardziej błyskotliwy był sędzia – utrwalały coraz bardziej nieprzyjazny stosunek obywateli do sędziów. W pierwszym szeregu radykalnych i bezpardonowych krytyków stanęli tak zwani przedsiębiorcy. Nie można w tym miejscu powiedzieć, że każda ze stron miała swoje racje. Problem był w tym, że sędziowskie elity, zamiast bronić się przed pozbawioną racjonalności „polityką" legislatury i bezczynnością kolejnych ministrów sprawiedliwości – okopały się w swoich luksusowych gabinetach. Skutecznie dawkowały liczbę skarg kasacyjnych, skarg konstytucyjnych. A nawet tak zwanych kasacyjnych skarg sądowoadministracyjnych, gdzie Naczelny Sąd Administracyjny przez wiele lat uważał się za sąd prawa, a nie zwykły sąd II instancji, wręcz odpowiednik Sądu Najwyższego – wbrew jednoznacznej regulacji konstytucji. W rezultacie zaczęły się utrwalać takie stosunki, w których zawodowi pełnomocnicy uświadomili sobie, że sprawę trzeba wygrać... z sędzią. Natomiast spór z samym przeciwnikiem to już tylko proste następstwo niepoddania się skutkom rygoryzmu, formalizmu i rosnącej błyskawicznie sędziowskiej władczości.
Ryzyka procesowe zaczęły wzrastać – zwłaszcza w rezultacie ideowego zaangażowania Sądu Najwyższego w skrajne dociążanie odpowiedzialnością za przebieg sprawy sądowej samych stron. Nieodpowiedzialność sądów za skuteczne wykonywanie zadań państwa w zakresie roszczeń godnych sądowej ochrony nieustannie była osądzana przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości.
Referenci zamiast reformatorów
Mowa o sędzio-urzędnikach – autorach kilkuset ministerialnych nowelizacji gomułkowskiej procedury. Nic nie ujmując szczerze oddanym sędziom delegowanym, powoływanym na pomoc 24 kolejnym ministrom sprawiedliwości – trzeba powiedzieć jedno: pracowali na klęczkach. Nie mieli (lub nie ujawniali) własnego zdania o rzeczywistych przyczynach problemów, jakie z roku na rok coraz bardziej przekładały się na niechęć zwykłych ludzi do władzy sądowniczej. Bali się głośno mówić – że sądy nie prowadzą usług księgowych dla ludności, a powinny zajmować się sprawami, o których każdy powie, że są majątkowo doniosłe, życiowo ważne, wymagają elitarnych kwalifikacji umysłowych i moralnych. Żadnemu ministrowi sprawiedliwości bez względu na jego osobiste kompetencje nie podpowiedzieli, że z sądów trzeba pilnie wyprowadzić „drobnicę". Nie odważyli się uzmysłowić politycznym decydentom, że oczywiście zawiłe, prawniczo trudne sprawy – muszą być przymusowo „obsługiwane" przez zawodowych pełnomocników. Nie wsparli likwidacji małych sądów. Wyrównywania wpływu, żeby sędzia w Warszawie nie przerabiał 500 procent roboty, jaką załatwia sędzia w Węgrowie!