O ryzyku, jakie debata taka niesie dla kandydatów, a pośrednio także dla wyborców, świadczą obecne utarczki kandydatów i ich sztabów o to, gdzie, kiedy i w jakiej formie ją przeprowadzić.
Chyba tylko lęk przed łatką lękliwego nie pozwalał niektórym kandydatom wprost odmówić udziału w debacie, a powodów mogli mieć wiele. Kandydat może mieć na przykład przejściową niedyspozycję czy zwyczajnie nie widzieć interesu wyborczego w starciu z konkurentem traktującym np.tego rodzaju starcie jako ostatnią deskę ratunku.
To prawda, że bezpośrednia konfrontacja wielu obywatelom otwiera oczy, poczynając od tego, że mogą zobaczyć, który z kandydatów jest wyższy, jeśli staną obok siebie, który okazał się bystrzejszy, sprytniejszy, przyłapał drugiego na jakimś potknięciu, choć to zwykle z góry przygotowane przez sztaby zagrywki, i wątpię, by dawały rzeczową ocenę polityka. A niosą one ryzyko, że chwilowa nieuwaga, jakaś pomyłka czy nielojalne zagranie drugiej strony istotnie obniży ocenę kandydata i wpłynie na wynik. Jak pamiętne słowa zmęczonego owego dnia Lecha Wałęsy w debacie z Aleksandrem Kwaśniewskim, że może mu podać „co najwyżej nogę na pożegnanie". Od razu było wiadomo, czym to się skończy.
Czytaj także: Wybory prezydenckie 2020: pakiet dostarczony po terminie, czyli przypadek wyborów w Wisconsin
I tu zbliżamy się do sedna. Od prezydenta oczekujemy przecież, że kierować będzie, na miarę prezydenckich kompetencji, naszym państwem. W tej misji liczą się nie tylko takie przymioty jak prezencja, wykształcenie, doświadczenie i wiarygodność, ale także jego ulokowanie w układzie politycznym, bo nie oczekujemy jedynie mediatora, ale przywódcy. Ważne jest, czy będzie w stanie współpracować z większością rządową, czy będzie się z nią ścierał. Te elementy wyborcy w zasadzie znają, tym bardziej gdy kandydaci od lat zajmowali wysokie stanowiska publiczne. Słuchali ich wiele razy i mają w większości już swego kandydata, nawet kalkulacje związane z jego polityką.