Pierwszy raz w historii naszego samorządu jeden z prezesów zmuszony jest do tego rodzaju otwartej polemiki z jednym z jego poprzedników. Długo się zastanawiałem, czy podjąć ten temat. Obawy miałem dwie. Pierwsza to wątpliwość, czy kontynuowanie „polemiki" będzie służyło publicznemu wizerunkowi zawodu i samorządu – bo spora część artykułu Andrzeja Kalwasa to atak personalny na moją osobę, miejscami dość bezpardonowy i do tego nasączony manipulacyjnym wykorzystaniem moich myśli zawartych w poprzednim artykule. Druga – to zwykłe ludzkie przemyślenie: czy warto prowadzić dyskusję w takim stylu...
Na wstępie pragnę Andrzejowi Kalwasowi wyjaśnić, że chyba nie zrozumiał mojego artykułu. Napisałem tekst natury analitycznej, w którym przedstawiałem różne punkty widzenia, a nie tylko swój. Pokazałem zatem zróżnicowane poglądy i opinie w sprawie połączenia zawodów, wówczas powszechne. Przedstawiłem je rzetelnie, nie wartościując ich przy tym. W naszym samorządzie są zarówno radcowie prawni, którzy sprzeciwiają się temu pomysłowi, są ci opowiadający się za połączeniem, jak i tacy, którym tak naprawdę jest to obojętne. Szanuję wszystkie te postawy. Andrzej Kalwas natomiast szanuje tylko te poglądy, które są bliskie wyznawanym przez niego. To było widać w jego artykule i to nas fundamentalnie różni.
Co zatem zrobił Andrzej Kalwas? Otóż przypisał mi poglądy i motywy, których nie mam i nie miałem, a następnie po tej „wnikliwej" analizie, kiedy przygotował już grunt, zaatakował mnie personalnie.
To znana zagrywka polityków, wysoce manipulacyjna i NIEGODNA byłego prezesa samorządu zawodu zaufania publicznego. Nie napawa mnie to radością, gdyż przy odrobinie dobrej woli Andrzej Kalwas mógł napisać inny, racjonalny i rozsądny tekst. Możemy się różnić, ale róbmy to z klasą.
No cóż...
Gdzie tkwi zatem sedno problemu? Kiedy czytam artykuł Andrzeja Kalwasa, ze zdumieniem zauważam, jak już wspomniałem, że nie tylko nie odróżnia on analitycznego tekstu od przedstawienia indywidualnych poglądów, ale co gorsza, używając wymownych i jednoznacznych retorycznych figur, odnajduje w moim artykule znaczenia nie tyle bulwersujące, ile nieistniejące. To znany chwyt stosowany od czasów niepamiętnych przez polityków, którzy chcą zdyskredytować nie tyle argumenty, ile osobę przeciwnika. Nie sądziłem jednak, że do tego typu zachowań między prezesami dojdzie w moim samorządzie. No cóż...