Nie miałabym też nic przeciwko temu, by w administracji było jak w firmach. Przychodzi nowy szef, a za nim jego ludzie. Bez konkursów. Dlaczego bowiem każdy minister nie mógłby mieć kompetentnych i zaufanych pracowników, bez konieczności ogłaszania konkursów? W USA prezydenci po objęciu urzędu obsadzają swoimi politycznymi zwolennikami kilka tysięcy stanowisk.
Tak, ale tam i ministrowie, i urzędnicy są lepiej kontrolowani. Bezprawne czy sprzyjające prywatnym interesom działania prędzej czy później wychodzą na światło dzienne. Wszystkie ostatnie skandale, np. w Departamentach Skarbu, Sprawiedliwości, Stanu i Obrony, wziął pod lupę Kongres, gdzie urzędnicy muszą odpowiadać na dziesiątki niewygodnych pytań.
Jak jest u nas, każdy widzi. A jeśli nie, to powinien zapoznać się z wnioskami z raportu o zatrudnieniu w Agencji Rozwoju i Modernizacji Rolnictwa. Opisaliśmy go w „Rz" na początku lutego. Wynika z niego, że na 3629 pracowników centrali ARiMR aż 1707 ma takie same nazwiska, a 206 mieszka bądź jest zameldowanych pod tymi samymi adresami.
I dane te, najpierw skrupulatnie zebrane i potem skrzętnie utajnione przez kontrolerów z Kancelarii Premiera, tylko potwierdzają, że praktyka ujawniona dzięki słynnym taśmom Schetyny, to chleb powszedni. I nie mówię tylko o załatwianiu stanowisk, ale także o zamiataniu spraw pod dywan.
Patrząc z tej perspektywy, nikogo nie zdziwi dzisiejszy nasz artykuł o tym, że pełniący obowiązki rządzą w urzędach. Ministrowie zwlekają z ogłaszaniem konkursów na szefów państwowych instytucji, bo mogą. Ustawa, która zobowiązuje ich do tego, nic nie mówi o karach za ich brak. Nie wspomina też, jak długo można być p.o.