30 października 2023 roku. Nowo zaprzysiężony premier Donald Tusk wygłasza swoje exposé w Sejmie. „Rząd Koalicji Obywatelskiej pragnie oddać należyty szacunek 71 proc. głosujących w referendum obywateli, którzy, wstrząśnięci kryzysem humanitarnym i historiami uchodźców, zagłosowali za zburzeniem muru na granicy z Białorusią” – mówi z dumą i powagą. „Pragniemy także wysłuchać 55 proc. głosujących, zwłaszcza ludzi młodych, którzy świadomi starzenia się społeczeństwa chcieli uniknąć płacenia wyższych podatków na utrzymanie seniorów i zagłosowali w referendum za podwyższeniem wieku emerytalnego”. Na tle osowiałych z powodu utraty władzy posłów Prawa i Sprawiedliwości, deputowani lewicowo-liberalnej większości klaszczą z uznaniem dla lidera Koalicji Obywatelskiej. Przy wątku podwyższenia wieku emerytalnego do oklasków przyłączają się też deputowani Konfederacji.
KO mogło wykorzystać referendum do własnych celów
Tak mogłoby być, gdyby Koalicja Obywatelska i wspierające ją media wybrały inną narrację o zarządzonym przez rząd PiS na dzień wyborów (15 października) referendum. Widząc na początku sierpnia w social mediach „podaną dalej” wypowiedź Ewy Łętowskiej, która instruowała w TVN24, jak odmówić wzięcia karty referendalnej, byłam przekonana, że jest to jednostkowa, radykalna – być może wyrwana z kontekstu – opinia. W następnych dniach okazało się jednak, że bojkot stanowi główną ideę, jaką w temacie referendum mają do zaproponowania zwolennicy opozycji. „Uroczyście przed wami unieważniam to referendum” – powiedział 16 sierpnia Tusk. Teksty znanych publicystów i analityków – np. Ewy Siedleckiej („Polityka”) i Patryka Wachowca (opinia na Money.pl) – przedstawiają pewien schemat: zauważenie nieścisłości czy propagandowego charakteru pytań referendalnych to coś, co należy jak najszybciej „odbębnić”, by wreszcie przejść do wygłoszenia dziwnie radykalnego postulatu, że referendum należy zbojkotować.
Czytaj więcej
Im bliżej wyborów 15 października, tym więcej pytań, zwłaszcza o to, co mają zrobić z kartą do głosowania osoby, które nie chcą wziąć udziału w referendum. Co jest nieważnym głosem w referendum, co liczy się do frekwencji, a co nie? Nasze wątpliwości rozwiewa Wiesław Kozielewicz, sędzia SN, były przewodniczący Państwowej Komisji Wyborczej.
A przecież nieścisłości mogły zainspirować do myślenia: wiemy, że za układanymi przez PiS pytaniami kryją się konkretne sugestie odpowiedzi, ale da się też łatwo rozpoznać, jakich odpowiedzi PiS nie chce, czyli jakie są bliskie światopoglądowi liberalnemu. Zamiast ubolewać nad nieprecyzyjnością pojęć „majątek państwowy” i „wyprzedaż”, obywatele mogą rozpoznać, że głosując na „tak”, wybierają wizję gospodarki sprywatyzowanej, konkurencyjnej, niezależnej od politycznych uwikłań, co będzie można próbować egzekwować od przyszłych rządzących. Zamiast tłumaczyć bojkot prawnymi zawiłościami na temat relokacji uchodźców, liberałowie wyznaliby przywiązanie do szlachetnej idei przyjmowania do Polski osób uciekających przed wojnami. Jaki sens ma uzasadnianie bojkotu tym, że pytania referendalne mają ustawiać temat kampanii pod żądze PiS-u, i jednocześnie silne podejmowanie przez KO tematu uchodźców w postaci przedwyborczej premiery i sporu wokół filmu Agnieszki Holland „Zielona granica”? Czy naturalną konsekwencją takiego zaangażowania nie byłaby raczej silna walka o właściwy wybór również w ramach referendum? Jeśli zaś idea bojkotu wynika z chęci uniknięcia przyznania przez KO w kampanii, że potrzebny jest wzrost wieku emerytalnego, to również jest to strategia niesłuszna. Po pierwsze, dotyczy go tylko jedno z pytań. Wyraźne prouchodźcze sympatie liberałów nie stwarzają zaś problemu z rekomendacją odpowiedzi na pytania o migrację. Po drugie, KO może umyć ręce i – aby jeszcze bardziej odróżnić się od PiS – wskazać wyborcom, by głosowali zgodnie z własnym sumieniem. W przypadku parlamentarnego zwycięstwa, KO mogłaby użyć tych odpowiedzi jako dowód, że wola ludu w zakresie zwiększania wieku emerytalnego wcale nie jest aż tak negatywna.
Niewspieranie PiS-u to główne narzędzie opozycji w kampanii
Jak to się stało, że poprzeczka wyznaczająca „niewspieranie PiS-u” została tym razem ustawiona tak absurdalnie wysoko? Co sprawiło, że idea bojkotu referendum upowszechniła się po stronie liberalnej tak bardzo, iż już nawet zagłosowanie w nim (tak jak ja to uczynię) na odpowiedzi przeciwne niż chciałby PiS – a nawet formalne wzięcie udziału, lecz wrzucenie do urny pustej kartki – jest uznawane za zdradę „opozycyjności” i „liberalności”? Odpowiedź brzmi: chodzi o zaślepienie nienawiścią do PiS tak wielkie, że zakłóca nawet strategiczne myślenie opozycji. To właśnie bojkotując referendum, wyborcy lewicowo-liberalni dają Kaczyńskiemu powód do triumfu i manipulacji propagandowych. Jeżeli wezmą w nim udział niemal tylko wyborcy Zjednoczonej Prawicy, wyniki nie będą odzwierciedlać prawdziwego rozkładu opinii wśród Polaków. Za sprawą dezercji liberałów Kaczyński będzie szczycił się w mediach 90-proc. poparciem dla muru na granicy z Białorusią i przedstawiał ten wynik jako prawdę objawioną, pomijając statystyki frekwencyjne. Nawet jeżeli wynik referendum nie byłby wiążący, to chyba lepiej, by poparcie dla kwestii takich jak prywatyzacja czy przyjmowanie uchodźców oscylowało w granicach 50:50 lub 40:60, pokazując bardziej realistyczny – z korzyścią dla opozycji – obraz polskiego społeczeństwa.