Tekst nie zawierał haseł, które zwróciłyby uwagę portali – nie pisałam „księża przed ołtarze!" czy czegokolwiek, co nadawałoby się do szerokiego upublicznienia i wielotysięcznych wpisów internautów. Felieton był adresowany do tych, którym sprawa Kościoła tak czy inaczej leży na sercu. Kiedyś już poruszyłam temat celibatu w „Wysokich Obcasach", zanim zostałam stamtąd usunięta za poglądy. W piśmie ostro feministycznym komentarze były ostre i jednoznaczne: pisze o Kościele, jest zacofana. Kościoła już nie ma, więc zastanów się (i tu cytuję), po co żyjesz, jeśli taki temat jak Kościół chodzi ci po głowie. Mało tego, pisząc o celibacie, według ostrej lewicy jestem „prokościelna". Bo oczywiście celem nie ma być naprawa, tylko zburzenie do gruntu zepsutej instytucji.
Czy rzeczywiście ktoś, kto zastanawia się nad rozwiązaniem jednej z podstawowych kwestii egzystencji księży jest „prokościelny"? Od razu zaznaczam, że według mnie tak. Dokładnie tak jak ktoś, kto krytykuje działania mniejszości, nie musi być ich wrogiem – bywa raczej konstruktywnym, a nie czułostkowym, przyjacielem. Nie jest anty-, tylko promniejszościowy – bo się przejmuje po prostu. Dla skrajnej lewicy jednak jest tylko jedna droga – kto myśli o Kościele, ten jest przeciw nam.
A jak jest w wypadku, kiedy tekst o celibacie pojawia się w piśmie czytanym przez ludzi niewątpliwie „prokościelnych"? Czytałam internetowe komentarze z wielkim zaciekawieniem i coraz częściej miałam wrażenie, że są one jeszcze jedną odpowiedzią na kłopoty, z jakimi spotyka się Kościół. Nie tyle chodzi o treść tych wypowiedzi, ile o ich ton i o stosunek do kogoś, kto pyta, bo nie chce błądzić. Bo ja pytam. I jaką dostaję odpowiedź? Gdyby ją zebrać w jedną, byłaby taka: Nie wtrącaj się, bo to nie twoja sprawa. To wewnętrzna sprawa Kościoła. To głębokie teologiczne uzasadnienia i trzeba mieć tę wiedzę, żeby się ważyć na podjęcie tematu. Inaczej mówiąc, dostałam typową reprymendę od Kościoła zamkniętego, odgrodzonego murem od wiernych. Wara od naszych spraw.
Wdałam się w dyskusję, w której w pozornie eleganckim języku i w słowach nacechowanych wysoką kulturą komentator wyraził litość w stosunku do autorki tekstu. Inni – pogardę, jeszcze inni – złośliwość. To jest oczywiście prawo komentatorów, rzecz tylko w tym, że wśród komentarzy nie było ani jednego, dosłownie ani jednego, który w sposób życzliwy, spokojny wyjaśniłby osobie „błądzącej" istotę celibatu. Żaden z komentarzy nie był nacechowany miłością bliźniego, lecz jedynie wykluczeniem osoby świeckiej i nierozumiejącej. Jedna z osób nazywająca mnie właśnie kimś świeckim, a więc niemającym prawa do dyskusji, zaprosiła innego komentatora na jakiś ważny wykład. Dlaczego? Bo prawie rozumiał. A mnie „nierozumiejącej" nie zaprosiła.
Pisząc ten tekst o celibacie, próbowałam znaleźć odpowiedź na pytania o słabości Kościoła współczesnego. Myślę, że tak naprawdę znalazłam odpowiedź w tych komentarzach. I jest to smutna odpowiedź. Co z tego, że Jan Paweł II burzył granice między wiernymi a hierarchami? Co z tego, że zaczął pielgrzymowanie? Mentalnie jesteśmy nadal Kościołem władzą, a nie Kościołem wspólnotą. Mentalnie tkwi w Kościele przekonanie o twierdzy nienaruszalnej przez maluczkich.