Alarmujmy, wolność jest zagrożona!

Dawnych marksistowskich namiestników nauki zastąpili dziś wpływowi antylustratorzy, z których niewątpliwie część ma powody, aby obawiać się spojrzenia w lustro – pisze prawnik

Aktualizacja: 30.06.2009 19:48 Publikacja: 30.06.2009 16:52

Jerzy Szczęsny

Jerzy Szczęsny

Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik

Red

Wolności słowa nic nie grozi – pod takim tytułem pojawił się 4 czerwca w „Rzeczpospolitej” tekst prof. Piotra Winczorka. Na pierwszy rzut dobrze uargumentowany, dotyczący, jak by nie było, fundamentalnego w demokratycznym państwie tematu. Jednakże trudno zgodzić się z tym twierdzeniem, mimo iż wypowiedział je nauczyciel akademicki o niekwestionowanym autorytecie i do tego będący zazwyczaj wnikliwym obserwatorem komentującym na tych łamach otaczającą rzeczywistość.

[srodtytul]Komunizm upadł na cztery łapy [/srodtytul]

Pluralizm opinii wpisany jest w alfabet demokracji. Pełne jego urzeczywistnienie przejawia się w istnieniu mediów, za pomocą których poszczególne, zwłaszcza sprzeczne czy przeciwstawne, opinie mają szanse dotrzeć do szerszej publiczności. Nie podobna kwestionować tego, że obecnie publiczność ta może oglądać TVN 24 lub TV Trwam, czytać „Gazetę Polską” lub „Gazetę Wyborczą”, nie wspominając o łatwym dostępie do innych mediów.

Istotnie trudno mówić dziś o medialnych monopolach, choć nieodległe są czasy, w których jedynie słuszne poglądy miały o wiele większą szansę dotarcia do widza, słuchacza czy czytelnika niż poglądy niesłuszne. I nie myślę tu wcale o czasach dyktatury proletariatu. Przez pierwsze kilkanaście lat III RP, używając sformułowania prof. Antoniego Dudka, „reglamentowaną rewolucję” przedstawiano jako jedynie słuszną drogę, a sądzących inaczej piętnowano mianem oszołomów, zepchnięto na margines i praktycznie zamknięto usta, wyznaczając im rolę politycznych liszeńców. Hasło „4 czerwca upadł komunizm” przetaczało się przez mainstreamowe media latami i – zdawałoby się całkowicie – zagłuszyło nieśmiałe acz gniewne pomruki tych, którzy sądzili, że owszem upadł, ale na cztery łapy. Dziś mamy trochę inną sytuację. Monopol jakby się skończył, ale lepiej dmuchać na zimne.

„Wolność słowa można utracić, da się ją legalnie lub nielegalnie ograniczyć” – twierdzi prof. Winczorek. To zdanie byłoby prawdziwe trzydzieści czy pięćdziesiąt lat temu i wówczas dowodziło odwagi, na którą niewielu się wówczas zdobywało. Obecnie jednak wolności słowa, jako pochodnej wolności myślenia, utracić nie można, gdyż jest ona integralnym składnikiem godności gatunku homo sapiens. Ta zaś, z mocy art. 30 Konstytucji RP, jest mu przyrodzona i niezbywalna.

Zatem tak naprawdę to wolności słowa człowiek może się pozbawić tylko sam, kiedy sam sobie zamknie usta w trosce o stanowisko, status, koneksje, prestiż w cenionym z konformizmu środowisku czy w obawie o utratę jakiegoś innego dobra, które, w danej chwili lub w ogóle, uważa za istotniejsze. W tym sensie w demokratycznym państwie prawnym wolności słowa nie można ani legalnie, ani nielegalnie ograniczyć, co było możliwe wówczas, gdy mieliśmy do czynienia z państwem „ludowym” czy putinowską Rosją, gdzie należało i należy zawsze rozważać znaczny koszt tej wolności.

Oczywiście w każdym, nawet demokratycznym państwie prawnym mamy do czynienia z indywidualnymi przypadkami ograniczenia wolności słowa. Prof. Winczorek trafnie konstatuje brak istnienia w Polsce zakazanej konstytucyjnie cenzury prewencyjnej. Zwraca jednak uwagę na przypadki podejmowania zakulisowo lub oficjalnie nacisków, które przynoszą skutki podobne do cenzorskich nożyc. Wszak konformizm i autocenzura wpisane są w ludzką naturę.

[srodtytul]Sądy groźne dla wolności [/srodtytul]

Obecnie groźniejsze jednak wydaje się stosowanie cenzury represyjnej. W odosobnionych wprawdzie, ale godnych napiętnowania przypadkach w roli kontrolera trafności cudzych wypowiedzi, spełniając tym samym rolę sui generis orwellowskiego Ministerstwa Prawdy, występują sądy. Tak było niedawno w znanej sprawie socjologa prof. Andrzeja Zybertowicza, skazanego przez sąd za wypowiedzenie w debacie publicznej nieobelżywej opinii wyrażonej w postaci parafrazy.

Jeżeli sąd skazuje naukowca, uzurpując sobie prawo do oceny trafności publicystycznego tekstu, to sytuacja jest groźna również i z tego powodu, że cenzurę można było ogólnospołecznym wysiłkiem przepędzić z Mysiej jako w państwie zbędną, a sądy są niezbędne.

A tak na marginesie – jak się czuła pani sędzia Hanna Jaworska, kiedy zapoznała się z listą paru tysięcy osób, które nie tylko nazwały jej wyrok „aktem cenzury i łamaniem wolności słowa”, ale z premedytacją na tych łamach złamały prawo, powtarzając publicznie słowa, za które skazała prof. Zybertowicza? Prewencja ogólna, czyli odstraszający sens kary, według tych, którzy odpłatę uważają za cywilizacyjny anachronizm, nie tylko nie zadziałała, ale została ośmieszona za pomocą konstytucyjnego, niezależnego i niezawisłego organu, jakim jest przecież sąd.

Niezawisłość i niezależność w tym przypadku okazały się niezależnością od logiki, jaką rządzi się przeciętna debata publiczna z jednej strony, i niezawisłością od logiki formalnej z drugiej. Trudno zdecydować, co w demokratycznym państwie prawnym w tym przypadku ucierpiało bardziej: wolność słowa czy niezawisłość sądu orzekającego.

Przed kłamstwem można i trzeba się bronić, obrona taka zaś – twierdzi słusznie prof. Winczorek – „nie jest wymierzona w wolność słowa, lecz przeciwnie wolność tę podnosi z upadku i pohańbienia”. Używanie jednak w dyskusji naukowej lub publicystycznej majestatu sądu orzekającego w imieniu Rzeczypospolitej jest nadużyciem tego majestatu i kompromituje nie sąd jako taki, ale jego konkretny, personalny skład.

Prof. Winczorek odnotowuje nieporozumienia wokół kwestii wolności słowa. „Tak na przykład – pisze – oburzenie niektórych publicystów i naukowców w związku z pewnymi tezami zawartymi w znanych książkach o Lechu Wałęsie potraktowane zostało przez innych jako zamach na wolność słowa, a przez to na wolność badań naukowych”. Odnoszę wrażenie, że takt i łagodność autora w przypadku powyższego sformułowania są znacznie przesadzone.

Po pierwsze, mówienie o „znanych książkach” jest nieuprawnione, by nie powiedzieć fałszywe. Książka Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” została zdezawuowana i wręcz opluta jeszcze na długo przed ukazaniem się na rynku. Książka Pawła Zyzaka „Lech Wałęsa. Idea i historia. Biografia polityczna legendarnego przywódcy »Solidarności« do 1988 roku” takoż, dosłownie nazajutrz po ukazaniu się dwutysięcznego nakładu, a na lekturę liczącej blisko 650 stron książki trzeba trochę czasu.

Po drugie, z powyższego sformułowania prof. Winczorka wynika, że owi „niektórzy publicyści i naukowcy” oraz ci „inni” stanowili grupy równoważące się, a rzecz dotyczyła naukowej i publicystycznej debaty. Tymczasem ci „inni”, którzy domagali się właśnie dyskusji i protestowali przeciwko dintojrze autorów nieprzeczytanych książek, byli w mediach w zauważalnej dla każdego mniejszości. Uprawniona jest hipoteza, że ci „inni” nawet mogli być w statystycznej większości, ale zostali na tyle skutecznie zagłuszeni przez „niektórych”, że nieczytająca i dlatego słabo zorientowana publiczność stanęła murem po ich stronie. Krótko mówiąc, od samego początku, a nawet wcześniej, był wyłącznie ostracyzm, a nie debata czy dyskusja.

[wyimek]Są sygnały, że wracają czasy, w których obowiązuje zasada: nie myśl, jak już myślisz – to nie mów, jak już powiedziałeś – to nie pisz, jak już napisałeś – to nie publikuj. A jak opublikowałeś – to się nie dziw[/wyimek]

Prof. Winczorek arcytrafnie konstatuje, że pojawiają się - jak pisze – „tu i tam naciski wywierane przez otoczenie (czyli z reguły przez większość) na »inaczej myślących« (czyli na mniejszość (…)).Obejmują one też osoby odczuwające obawę przed tymi, od których są uzależnieni (np. swymi pracodawcami czy politycznymi bossami). Wolą przeto unikać ujawniania swych poglądów, niż się narażać na ostracyzm środowiskowy czy inne nieprzyjemności”.

[srodtytul] Oportunizm naukowców? [/srodtytul]

Zgoda. Dlatego warto w tym kontekście zadać kilka pytań odnośnie do środowiska akademickiego. Czy sekretarz generalny Polskiej Akademii Umiejętności prof. Jerzy Wyrozumski w apogeum hecy (bo w żadnym razie nie dyskusji przecież) z Zyzakiem, cofając zaproszenie na konferencję naukową swojemu koledze prof. Andrzejowi Nowakowi, który jest promotorem pracy magisterskiej Zyzaka, działał po wpływem otoczenia? Jakiż przemożny wpływ musiało mieć to otoczenie, skoro sekretarzowi generalnemu PAU nie groziło odebranie paszportu czy utrata stanowiska?

Po nawet pobieżnej lekturze książki trudno oprzeć się wrażeniu, że niegodziwość mgr. Zyzaka polega nie tylko na tym, że dotknął niewygodnych zdarzeń w biografii Lecha Wałęsy. Nawet powierzchowny czytelnik książki może zadać wprowadzające w konfuzję historyków naszej współczesności niewygodne dla nich pytanie. Czemu żaden z nich – a przecież każdy je już dawno przeczytał – nie usiłował weryfikować dużo wcześniej napisanych przez znanego na całym globie Polaka książek ani tekstów o tym Polaku pisanych przez innych autorów?

Zyzak odnotowuje szereg niekonsekwencji i sprzeczności w wypowiedziach dotyczących zarówno faktów, jak i opinii wypowiadanych publicznie przez Wałęsę. Raz są to rzeczy drobne, innym razem na tyle istotne, że nie wytrzymują krytyki i każdy biograf przywódcy „Solidarności” będzie bezradny. Czy absencja zainteresowań historyków dziejów najnowszych biografią najsłynniejszego na świecie Polaka wynika z tej bezradności?

Czy może powodem tego zaniedbania jest oportunizm rodzimej nauki historycznej? W tym sensie atak na Zyzaka byłby zrozumiały i jak na razie skuteczny. Ale jak się to ma do wolności słowa, do wolności nauki? Można też w sprawie Zyzaka pytać inaczej. Jak to się dzieje, że dwudziestotrzyletni magister, wykazując podziwu godną pracowitość w 650-stronicowej książce (w której, jeżeli nawet być może tu i ówdzie błądzi, to błędy swoje opatruje solidnymi źródłowymi przypisami), nie otrzymuje propozycji dalszej pracy naukowej? Dlaczego nikt nie proponuje mu otwarcia przewodu doktorskiego?

[srodtytul] Naciski godne napiętnowania [/srodtytul]

O doktoranta tej pracowitości i talentu narracyjnego powinien zabiegać każdy akademicki profesor historii, któremu zależy na poziomie swojej dyscypliny. Znajdując się w ogniu kolejnej sterowanej kampanii niechęci czy wręcz nienawiści i wyrzucając Zyzaka, IPN też się nie spisał, ulegając naciskom, których istnienie w III RP zauważa prof. Winczorek. Naciskom godnym szczególnego napiętnowania, gdyż skierowanym wobec ważnej instytucji demokratycznego państwa prawnego.

Tymczasem mgr Zyzak nie może dostać pracy nawet w zawodzie nauczyciela historii. Toż nawet w PRL upychano czasem takich niepokornych, kontrowersyjnych, z kiepskimi często życiorysami, ba! nawet skazanych z dekretu o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa, gdzieś w zakamarkach uniwersytetów, bibliotekach czy na stanowiskach technicznych, a oni tam skubali coś, na co niekiedy komitet uczelniany PZPR przymykał oko. Nawet wówczas, dzięki Bogu, tak zajadły wróg systemu, jak Karol Modzelewski, mógł zrobić doktorat i później zostać profesorem historii.

Jeśli zatem zarzuty wobec mgr. Zyzaka dotyczą warsztatu historyka, nie może być wątpliwości, że pod światłym kierownictwem takich profesorów, jak Franaszek, Friszke, Kunert, Paczkowski czy Dudek, doktorant Zyzak zyskałby szlif, pozbyłby się młodzieńczego zacietrzewienia oraz zaprzestał nagannej maniery powoływania anonimowych źródeł. Jeśli zaś zarzuty wobec Zyzaka odnoszą się do jego poglądów, to sprawa ociera się o istotną kwestię wolności nauki w ogóle, a historycznej w szczególności.

Należy założyć również, że Zyzak (Cenckiewicz, Gontarczyk), jak każdy człowiek, zdolny jest do kłamstwa. Wiadomo jednak, jak łatwo jest je zdemaskować w książce. Po prostu należy podać numer strony tej książki i kłamstwo obnażyć, jeśli oczywiście dotyczy ono faktu. Co innego, gdy dotyczy opinii, bo, jak powszechnie wiadomo, fakty są święte, a opinie wolne. Heca z książką Zyzaka polega na tym, że jego opinie nie zostały skonfrontowane z innymi opiniami. Nie może być bowiem zakwalifikowana jako opinia np. wypowiedź prof. Franaszka z UJ, który stwierdził, że u niego książka oparta na anonimowych źródłach nie miałaby szans na pozytywną ocenę.

Profesor Franaszek książki po prostu nie przeczytał i to – patrząc z profesjonalnej perspektywy – świadczy paradoksalnie na jego korzyść. Skąd wiadomo, że nie przeczytał? Otóż książka zawiera 2048 odwołań, czyli przypisów. Zaledwie w 13 przypadkach są to odwołania do źródeł anonimowych. Anonimowych nie z woli autora, ale z konieczności. Spośród bowiem 54 osobistych relacji autorzy 13 z nich nie życzyli sobie, aby ich nazwiska zostały podane do publicznej wiadomości z uwagi na zastraszenie, jakiemu podlegali w okresie rządów prezydenta Lecha Wałęsy, kiedy UOP – wedle ich wspomnień – miał zabierać dokumentację dotyczącą młodzieńczych lat prezydenta.

[srodtytul]Wpływy antylustratorów [/srodtytul]

Wolność słowa i – będąca jej konsekwencją – wolność badań naukowych staje się pozorna, jeśli wspomnieć casus dr. Marka Migalskiego, któremu uniemożliwiano na Uniwersytetach Jagiellońskim i Wrocławskim wszczęcie procedury habilitacyjnej. „Bez podniesienia jakichkolwiek merytorycznych argumentów i wbrew jednomyślnej, pozytywnej ocenie jego dorobku naukowego przez Zespół powołany w tym celu przez Radę Wydziału” – napisali oburzeni, ale bezradni, pracownicy UJ w liście otwartym.

Przewiną dr. Migalskiego było jego zdziwienie, że w III RP dyrektorem Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Śląskiego może być prof. Jan Iwanek, będący od 1972 r. tajnym agentem SB zarejestrowanym jako TW „Piotr”.

Bezradność autorów listu otwartego może świadczyć tylko o jednym. Że dawnych marksistowskich namiestników nauki zastąpili dziś antylustratorzy, z których niewątpliwie część ma powody, aby obawiać się spojrzenia w lustro. I że oni mają w demokratycznym państwie znaczące wpływy, których bez żadnych konsekwencji używają. Stosują przy tym dla ukrycia swoich dawnych nikczemności środek w tym państwie zdumiewający, bo sprowadzający się do nieformalnego Berufsverbot – zakazu wykonywania zawodu naukowca z uwagi na wyznawane poglądy.

Ostatnio najnowsze propozycje nowelizacji prawa prasowego przygotowywane w resorcie kultury i dziedzictwa narodowego wzbudziły uzasadnione obawy tych, którzy uważają, że główną oazą wolnego słowa jest Internet. Dziedzictwo narodowe, poza czasami wspominanymi z dumą, obejmuje również czasy, które wspomina się z niechęcią.

Tuszę, że wraz z prof. Winczorkiem dobrze pamiętamy czasy, kiedy dla niektórych obowiązywał Berufsverbot oraz następujący sylogizm: nie myśl, jak już myślisz – to nie mów, jak już powiedziałeś – to nie pisz, jak już napisałeś – to nie publikuj. A jak opublikowałeś – to się nie dziw. Są sygnały, że idzie recydywa.

Niepokoi mnie zatem stanowisko cenionego konstytucjonalisty i bardziej przekonują opinie Igora Jankego opublikowane w „Rzeczpospolitej” 28 kwietnia 2009, który zaczyna się obawiać o wolność słowa w III RP. Jednak to stanowisko również uważam za zbyt łagodne. Jeżeli bowiem gen. Jaruzelski, który bezdyskusyjnie „stał tam, gdzie ZOMO”, może wygłosić wykład na wyższej uczelni, a ks. Tadeusz Isakowicz-Zalewski, który stał tam, gdzie stała „Solidarność”, nie może, to nie wolno się tylko obawiać. Sądzę, że w obywatelskiej trosce o wolność słowa i nauki zwłaszcza trzeba włączyć dzwonki alarmowe.

[i]Autor jest prawnikiem, pracownikiem Biura Trybunału Konstytucyjnego. Tekst wyraża wyłącznie jego osobiste poglądy [/i]

[ramka] [b]pisali w „Opiniach” [/b]

Piotr Winczorek [link=http://www.rp.pl/artykul/315068.html]„Wolności słowa nic nie grozi”[/link] 4 czerwca 2009

Igor Janke [link=http://www.rp.pl/artykul/297263.html]„Wolność – za trudne słowo dla Platformy?”[/link] 28 kwietnia 2009 [/ramka]

Wolności słowa nic nie grozi – pod takim tytułem pojawił się 4 czerwca w „Rzeczpospolitej” tekst prof. Piotra Winczorka. Na pierwszy rzut dobrze uargumentowany, dotyczący, jak by nie było, fundamentalnego w demokratycznym państwie tematu. Jednakże trudno zgodzić się z tym twierdzeniem, mimo iż wypowiedział je nauczyciel akademicki o niekwestionowanym autorytecie i do tego będący zazwyczaj wnikliwym obserwatorem komentującym na tych łamach otaczającą rzeczywistość.

[srodtytul]Komunizm upadł na cztery łapy [/srodtytul]

Pozostało 97% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Chrześcijańskie spojrzenie na nową kadencję ustawodawczą w Unii Europejskiej
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Arak: Europo, koniec jeżdżenia na gapę!
felietony
Donald Trump przeminie, ale triumpizm zakwitnie. Tego chce lud
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Nowa Jałta dla Ukrainy?
Materiał Promocyjny
Fotowoltaika naturalnym partnerem auta elektrycznego
Opinie polityczno - społeczne
Rafał Trzaskowski albo nikt. Czy PO w wyborach prezydenckich czeka chichot historii?
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje