Minister Jacek Rostowski myli się podwójnie. Europie nie grozi wojna, nie uratował jej też prezes EBC, podejmując kontrowersyjną decyzję o zakupie obligacji zagrożonych państw. To nieprzemyślane wypowiedzi polityków oraz doraźne interwencje stanowią prawdziwe zagrożenie dla strefy euro.
Przyjrzyjmy się na spokojnie możliwemu rozwojowi wydarzeń w perspektywie najbliższych miesięcy. Chociaż każdy kryzysowy scenariusz zaczyna się od bankructwa Grecji, ostateczny finał może być różny w zależności od tego, jak zachowają się inwestorzy, rządy i banki centralne.
Kryzys grecki
Grecja, której dług publiczny sięga 160 proc. PKB, nie ma szans uniknąć bankructwa. Jej dług musi zostać zmniejszony i to znacznie, by kraj o zrujnowanej gospodarce oraz reputacji był w stanie go obsługiwać. Można przyjąć, że liczba wyrażająca greckie zadłużenie straci pierwszą cyfrę – w ten sposób Ateny staną się jedną z niewielu stolic strefy euro, które wzorowo wypełniają kryterium z Maastricht. Oznacza to, że greccy wierzyciele stracą średnio prawie dwie trzecie zainwestowanego kapitału.
Pewien mieszkaniec Krety wymienił swoje oszczędności na gotówkę i ukrył je w domu. Nie było to dobre posunięcie. Gdy po kilku miesiącach zajrzał do skrytki, okazało się, że zjadły je myszy
W praktyce całość tej straty przypadnie prywatnym kredytodawcom. Trudno sobie bowiem wyobrazić, by Grecy ogłosili niewypłacalność także w stosunku do rządów krajów strefy euro oraz Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Natychmiast bowiem po bankructwie będą musieli pożyczać kolejne środki, by zyskać czas na stopniowe zrównoważenie budżetu. Ponieważ pożyczki międzynarodowe stanowią w tej chwili około 36 proc. PKB, do spłacenia dla sektora prywatnego pozostanie jedynie dług w wysokości 24 proc. PKB. Oznacza to dla prywatnych kredytodawców stratę wysokości 82 proc. zainwestowanego kapitału.