W Hongkongu każdy mieszkaniec ma średnio więcej niż 2 komórki. Według danych wypada 237 proc. nasycenia rynku, jeden telefon jest dla spraw prywatnych, drugi dla służbowych, trzecim można obstawiać na popularnych tam wyścigach konnych. Obecnie trwające w mieście antychińskie protesty korzystają z tego faktu.
Parasol
Symbolem tamtejszej rewolucji jest parasol. Osłania przed słońcem (dzięki temu używamy właśnie takiego „antysłonecznego", para sol słowa), deszczem (po francusku mówi się na niego parapluie), daje cień (angielskie umbrella to dosłownie mały cień), przy okazji można nim zasłonić się, gdy policja odpala w naszą stronę gaz łzawiący. Gdy nic się nie dzieje, tłumy demonstrantów siedzą na ulicy, a policja stoi w pobliżu i jedynie obserwuje, można takim parasolem nawet osłonić funkcjonariuszy przed chwilowym deszczem. W końcu policjant też człowiek, być może nawet spokrewniony w jakiś sposób z samym protestującym. W mediach można trafić na zdjęcia członków ruchu Occupy Central, którzy dzielą się parasolami podczas deszczu z policją. Zdarza się, że policjanci pomagają przemywać oczy podrażnione gazem. Protesty w HK pełne są teoretycznych sprzeczności, mają jak na razie wyjątkowo ludzką twarz oraz sporą zaletę dla nas, którzy śledzimy je z drugiego końca świata – są na wyciągnięcie ręki z powodu wszechobecnej w mieście technologii.
Statystyczne 2,37 komórki na osobę przekłada się na to, że każdy demonstrant może stać się jednoosobowym korespondentem wojennym. Wydarzeniom w Hongkongu nie towarzyszy zamieszanie w rodzaju tego z amerykańskiego Ferguson, gdzie szum informacyjny był tak duży, że narzekała na niego nawet lokalna prokuratura. Azjaci są karni, zdyscyplinowani i nieskorzy do niespodziewanych ruchów. Protest przeciwko wciąganej na maszt chińskiej fladze podczas święta utworzenia Chińskiej Republiki Ludowej 1 października polega na milczącym odwróceniu się do masztu plecami i pokazania skrzyżowanymi rękami znaku „X" przez grupę młodych ludzi. Demonstracje na co dzień oznaczają siedzące na ulicach grupy ludzi i wyludnione, wielopasmowe ulice. Niektóre z wejść na stacje metra są zabarykadowane wszystkim, co znaleziono pod ręką, także parasolami.
Dwie strony tych samych wydarzeń
Taki, zgodny z rzeczywistością obraz wydarzeń idzie w świat. Kontynentalne Chiny mają od rządu zapewnioną falę internetowej cenzury, która nie pozwala doświadczać tego, co widzimy my. Poza Hongkongiem nie działa Instagram, popularne komunikatory filtrują wyniki wyszukiwani, a rządowy dziennik „Renmin Ribao" publikuje oficjalny komentarz partii w sprawie demonstracji. Widać w nim wiele analogii do wydarzeń sprzed 25 lat na placu Tian'anmen. Jak na razie hasło „parasol", które po chińsku wygląda tak: ? (wersja główna, mandaryńska) i ? (kantońska, bardziej skomplikowana, starsza wersja znaku), nie podlega cenzurze w internecie. Oba znaki czyta się podobnie „san", ale można nawet porównać stopień skomplikowania całej sytuacji w zależności od strony, która na nią patrzy, do liczby kresek w parasolu po mandaryńsku, czyli z punktu widzenia rządowego Pekinu (6) do kantońskiego z HK (12).
Rewolucja parasoli jest cyfrowa, ale nie ma tego samego wymiaru, co arabska walka o wyzwolenie spod władzy tyranów kilka lat temu. Wtedy po raz pierwszy okazywało się, że hashtagi na Twitterze mają siłę sprawczą i mogą obalać rządy, ale z wywoływanych przez nie rewolucji nie pozostawało w końcu prawie nic. Arabowie wciąż nie potrafią odnaleźć się w nowym świecie tak, by móc żyć spokojnie, a nie z dnia na dzień. Od początku ostatniej fali demonstracji (27 września) do 2 października Twitter notował ponad 2,3 mln postów poświęconych tym wydarzeniom. W szczytowych momentach zamieszek ponad 700 na minutę. Do dyspozycji mieszkańców miasta są także inicjatywy programistów w rodzaju Code4HK, którego dewizą jest „Wywoływać zmiany społeczne przy pomocy programowania". Grupa stworzyła internetowy portal do dyspozycji protestujących, by mogli dowiadywać się z niego o miejscach demonstracji, organizacji ich przebiegu, logistyki i dysponować streamingami video. Miasto naszpikowane jest punktami dostępu do sieci, a gdy zdarzają się i z nimi problemy, ludzie płynnie przenoszą się do aplikacji-komunikatorów wykorzystujących Bluetooth (jak FireChat, który zyskał już ponad 200 tys. nowych użytkowników od końca września).