Ustąpienie ministra Arłukowicza z funkcji ministra zdrowia środowisko medyczne i polscy pacjenci przyjęli z ulgą. Nowy minister – wybitny lekarz i naukowiec będzie musiał się zmierzyć z wieloma bieżącymi problemami ochrony zdrowia typu protesty pielęgniarek, wielomiesięczne kolejki do lekarzy specjalistów czy okresowy brak leków, również ratujących życie spowodowany błędnymi (a może celowymi?) interpretacjami przepisów refundacyjnych pozwalającymi na wywóz leków za granicę. Z pierwszych wywiadów nowego ministra wynika, że próbuje kontynuować testament profesora Religi zapowiadając opodatkowanie ubezpieczeń OC kierowców i środki przekazać na funkcjonowanie pomocy doraźnej. Jest to dosypanie środków finansowych, do niedofinansowanego systemu ochrony zdrowia. Propozycja ministra Zembali była tylko niewielką częścią reform, jakie zaplanował prof. Religa, a których niestety nie zdążył wprowadzić z powodu skrócenia Kadencji Sejmu i przedwczesnej śmierci. A reformy zostały zaplanowane na okres 7 letni i były oparte na merytorycznej analizie funkcjonowania systemu ochrony zdrowia w Polsce. Chciałbym przybliżyć intencje, jakie stały u podstaw podejmowanych projektów i decyzji przez gabinet Religi.
Rynek usług zdrowotnych
Należy zacząć od specyfiki rynku usług zdrowotnych, który różni się od rynku innych dóbr i nie jest oparty na prostych ekonomicznych zasadach podaży i popytu. Ceny świadczeń zdrowotnych wcale nie spadają wraz ze wzrostem podaży tych usług, czyli nie jest tak jak w ekonomii, że wzrost podaży skutkuje zmniejszeniem cen i nasyceniem popytu. Wyjątkowość tego rynku sprawia, że zwiększenie podaży usług skutkuje zwiększeniem popytu na nie, czyli jest odwrotnie niż w przypadku innych dóbr np. konsumpcyjnych, gdzie przykładowo urodzaj na jabłka powoduje, że w danym sezonie ich cena dla konsumenta jest niższa. W ekonomii ochrony zdrowia jest wręcz odwrotnie: wyższa podaż skutkuje zwiększeniem popytu i związanych z tym wydatków zdrowotnych, zgodnie ze znaną w ekonomii zasadą - podaż indukuje popyt (SID-supply-induced demand). Obowiązująca w ekonomii zdrowia tzw. zasada Roemera mówi o tym, że „ każde oddane do użytku łóżko jest łóżkiem wykorzystanym", co oznacza, że każda ilość łóżek szpitalnych zawsze jest w 100 proc. wykorzystana, niezależnie od tego czy na danym terenie wysycenie łóżkami szpitalnymi będzie wysokie czy też niskie w stosunku do ilości mieszkańców. I w dodatku wysokie wysycenie ilością łóżek szpitalnych nie powoduje poprawy zdrowia populacji a najczęściej doprowadza do pogorszenia wskaźników zdrowotnych. Wykazano to w wielu naturalnych eksperymentach na świecie. Otóż tam gdzie występowało większe nasycenie łóżkami szpitalnymi obserwowano pogorszenie wskaźników zdrowotnych z powodu powikłań związanych z zakażeniami szpitalnymi. W Polsce na ten aspekt wynikający ze specyfiki rynku świadczeń zdrowotnych się w procesie reform w ogóle nie zważa. Przykładem są rozbudowywane szpitale powiatowe za europejskie pieniądze. Każdy starosta, każda Rada Powiatu pragnie mieć na swoim terenie wielospecjalistyczny szpital niezależnie od tego czy istnieją takie potrzeby. Jest to normalne zjawisko w ekonomii zdrowia, które reformatorzy znać powinni. Samorząd, który jest właścicielem większości placówek zainteresowany jest posiadaniem dobrze wyposażonej, wielospecjalistycznej kliniki licząc, że upolityczniony Narodowy Fundusz Zdrowia jej funkcjonowanie pod wpływem nacisków społecznych sfinansuje. Zawsze strona społeczna dąży do rozbudowy bazy medycznej, by przypodobać się wyborcom, zaś płatnik liczący środki finansowe stara się ograniczać wydatki stosownie do możliwości. Taki konflikt w obszarze świadczeń zdrowotnych zawsze istnieje i jest nieunikniony. W Polsce te zasady zaburza dodatkowo wadliwy sposób wyceny procedur medycznych. Nie polegają one na stosowanym powszechnie w innych krajach ustalaniu priorytetów świadczeń, czyli na uporządkowaniu wszystkich, świadczeń od najpotrzebniejszych - ratujących życie, do najmniej zagrażających zdrowiu. Pierwszy „koszyk świadczeń" przygotowany za czasów Religi według takich zasad przygotowano. Od pozycji w tak skonstruowanej hierarchii zależał poziom świadczenia danej usługi, czyli jego cena. Praktycznie każde świadczenie posiadało określoną wartość punktową, zależną od pozycji w hierarchii świadczeń, potem w zależności od ilości środków w systemie wyceniano odpowiednio każdy punkt. Cena świadczenia była wynikiem pomnożenia ilości punktów przez wartość każdego punktu. Był to jasny, obiektywny system obowiązujący w większości krajów na świecie. Te zasady jednak następcy profesora zarzucili pod naciskiem różnych grup interesów. Zaczęto zmieniać zawartość „koszyka świadczeń", porzucając wcześniej przyjęte zasady, dostosowując go do żądań grup interesów. Na skutek takich działań doszło do rozbudowy istniejących i powstania nowych placówek oferujących dobrze wycenione procedury medyczne. I tak obecnie w prawie każdym powiecie funkcjonuje oddział kardiologii inwazyjnej czy ortopedii, tylko, dlatego że świadczenie usług w tych dziedzinach jest dla placówek medycznych opłacalne. Brak zaś jest placówek onkologicznych, bo procedury związane z leczeniem onkologicznym są gorzej wycenione. Taka sytuacja generuje ogromne koszty związane z leczeniem dobrze wycenionych schorzeń, nie zawsze w sposób optymalny dostarczanych pacjentom, zaś w przypadku innych schorzeń, często zagrażających życiu dochodzi do braku możliwości leczenia, bo nie opłaca się rozbudowywać lub tworzyć oddziałów leczących schorzenia nisko wycenione np. onkologiczne. I to jest obecnie przyczyną kolejek do leczenia onkologicznego, z którym nie mógł sobie poradzić gabinet Arłukowicza. Taka sytuacja dla specjalistów w dziedzinie ekonomii i organizacji ochrony zdrowia była od początku do przewidzenia. Podobną sytuację obserwujemy w przypadku wysokospecjalistycznego sprzętu diagnostycznego typu tomograf komputerowy czy rezonans magnetyczny. Również obserwacje naukowe przeprowadzone na świecie pokazują, że tam gdzie się one znajdują rośnie gwałtownie ilość badań na nich przeprowadzanych, nie zawsze koniecznych w procesie diagnostycznym i leczniczym. Lekarze przestają korzystać z tańszych, a równie skutecznych procedur mając pod ręką tomograf czy rezonans. A takie postępowanie generuje koszty. Gabinet prof. Religi przygotowujący reformy zdrowia te zagrożenia przewidywał i w przygotowanych rozwiązaniach próbował ich uniknąć. W 2013 roku jeden z wybitnych naukowców amerykańskich, na prestiżowej konferencji poświęconej zarządzaniu ochroną zdrowia powiedział sarkastycznie, że „Polska jest tak zamożnym krajem, gdzie w każdym powiecie jest dostępny rezonans magnetyczny, tomograf i miasteczko wodne. Ameryki na to nie stać". Tak za oceanem postrzegają nasze działania znawcy przedmiotu. W większości krajów bogatych na świecie np. w Kanadzie wysokospecjalistyczną diagnostykę i leczenie prowadzi się w Centrach Diagnostycznych i Leczniczych rozmieszczonych stosownie do odpowiednio licznej populacji, celem efektywnego wykorzystania drogiego sprzętu.
Brak równowagi informacyjnej
Takie sytuacje wynikają z tego, że w ochronie zdrowia faktycznym klientem w sensie ekonomicznym wcale nie jest pacjent, lecz świadczeniodawca, przeważnie lekarz. Wynika to z nierównowagi informacyjnej między nimi. Na rynku usług zdrowotnych to świadczeniodawca (lekarz lub inny pracownik medyczny) decyduje, jakie procedury są konieczne do wykonania u pacjenta, bo posiada niezbędną do takich decyzji wiedzę, pacjent zaś tylko subiektywnie ocenia swojego lekarza – czy jest on uprzejmy grzeczny i ma ludzki do niego stosunek. Świadczeniodawca w swoim postępowaniu będzie dążył zawsze do stosowania wszystkich dostępnych, najnowszych, nie zawsze koniecznych procedur diagnostycznych czy leczniczych. Zwłaszcza, gdy jest właścicielem podmiotu leczniczego lub pracuje w prywatnym podmiocie nastawionym na zysk. Pokrywanie kosztów świadczeń przez płatnika i kontrola standardu ich wykonywania w odniesieniu do podmiotu prywatnego nastawionego na zysk jest zawsze droższe. Taka jest ekonomiczna specyfika rynku usług zdrowotnych i organizatorzy ochrony zdrowia tą wiedzę winni posiadać. Taką wiedzę zdobywa się na podstawowych kursach w ekonomiki ochrony zdrowia na świecie na poziomie licencjackim. Prywatyzacja placówek ochrony zdrowia w Polsce i ich nastawienie na zysk spowodowała łatwą do przewidzenia sytuację, kiedy wzrost wydatków zdrowotnych nie skutkuje poprawą zdrowia obywateli. I taką sytuację obserwujemy obecnie w Polsce – wzrost wydatków na zdrowie, czym chlubią się politycy koalicji, wcale nie spowodował poprawy zdrowia populacji i wzrostu satysfakcji pacjentów z funkcjonowania sytemu. Należy zaznaczyć, że z tego właśnie powodu aż 88 proc. szpitali, w tak komercyjnie zorganizowanym systemie ochrony zdrowia, jakim jest system amerykański funkcjonuje jako firmy non profit, czyli nie nastawione na zysk. Dlatego też w USA w latach 70, gdy zaczęło brakować środków na funkcjonowanie służby zdrowia, (co było związane z kryzysem naftowym) wprowadzono obowiązek posiadania tzw. certyfikatu potrzeb (certificate of need) wydawanego przez władze stanowe w przypadku rozbudowy szpitali i zwiększania ilości łóżek szpitalnych oraz zakupu drogiego wysokospecjalistycznego sprzętu. Rozwiązanie obowiązuje w tym kraju dotychczas i służy kontrolowaniu kosztów świadczeń zdrowotnych po stronie ich podaży. W każdy system ochrony zdrowia muszą być wbudowane mechanizmy ograniczające nie tylko popyt na usługi, ale również podaż, by strona podażowa rynku usług nie generowała niepotrzebnych wydatków. W sensie makroekonomicznym z taką sytuacją borykamy się od kilku dobrych lat w Polsce. Politycy rządzący chlubią się i podkreślają, że od ośmiu lat ich rządów wyraźnie wzrosły nakłady na ochronę zdrowia, opozycja i słusznie zarzuca rządzącym, że tego nie widać, bo kolejki do lekarzy wydłużają się i brakuje środków na leczenie śmiertelnych schorzeń np. nowotworowych. Jedni i drudzy mają rację.
Dotychczasowi urzędnicy ministerstwa zdrowia z powodu braku wiedzy ekonomicznej zaś zachowują się jak dzieci we mgle, nie wiedząc, co jest przyczyną takiej sytuacji. Otóż w polski system ochrony zdrowia wbudowano nieefektywne mechanizmy administracyjne kontroli kosztów jedynie po stronie popytowej rynku usług. Są to limity ilości procedur i ich ceny (w postaci wyceny ich wartości punktowej) kontraktowane przez NFZ z poszczególnymi świadczeniodawcami. To ogranicza popyt ze skutkiem braku preferencji najlepszych ośrodków medycznych, bo z powodu braku standardów jakościowych każdy świadczeniodawca otrzymuje jakiś kawałek rynku, co skutkuje tłamszeniem rozwoju dobrych i fachowych placówek medycznych, jednocześnie ograniczając konkurencję. Prowadzi to do zadłużania się placówek oferujących wysokospecjalistyczne procedury na najwyższym poziomie. Taka sytuacja doprowadziła do ogromnego zadłużenia wielu renomowanych placówek medycznych oferujących rzadkie, wysokospecjalistyczne usługi, takie jak np. Centrum Zdrowia Dziecka czy Instytut Zdrowia Matki Polki. Sytuacja taka ma miejsce również na niższych poziomach organizacyjnych ochrony zdrowia, gdzie prywatne placówki nazywane potocznie „garażowymi" zatrudniające personel systemem pozaetatowym wypchnęły z rynku placówki publiczne oferujące świadczenia kompleksowo, na dobrym poziomie. Placówki publiczne w dodatku zatrudniają personel etatowo, ze wszystkimi tego skutkami finansowymi. Placówki prywatne są zainteresowane kontraktami wybranych, intratnych finansowo świadczeń, bez zapewnienia kompleksowości opieki. Jest to znane w ekonomii ochrony zdrowia zjawisko „spijania śmietanki – ang. creaming". Tak wadliwie skonstruowany system ochrony zdrowia sprawia, że społeczeństwo postrzega funkcjonowanie Narodowego Funduszu Zdrowia, jako instytucji skorumpowanej, preferującej sektor prywatny, z którym kontraktuje jednostkowe opłacalne świadczenia, żerując na systemie publicznym.
I to, dlatego gabinet Zbigniewa Religi przygotował ustawę „Sieć Szpitali w Polsce". Podstawą przygotowania tego projektu była kontrola podaży świadczeń i wydatków z tym związanych. Zdecydowano się na regulacje dotyczące szpitali ze względu na fakt, że hospitalizacje szpitalne są najdroższymi procedurami na rynku usług zdrowotnych oraz że skierowania do szpitali są nadużywane przez pozostałe sektory organizacyjne ochrony zdrowia; podstawową opiekę zdrowotną i specjalistykę. Wprost na to wskazują porównania z innymi krajami rozwiniętymi w Europie i na świecie.