Czy była to metoda skuteczna? Pewnie tak, bo dziś stosuje się podobne rozwiązania. Tyle tylko, że posłańców niosących niemiłe władzy słowa już się nie ścina. Ich się po prostu przemilcza i... kłopot także jest z „głowy". Przynajmniej do wyborów.
Weźmy choćby niedawny wywiad z Jerzym Hausnerem „Inflacja może wywołać pożar". Były wicepremier w przekonujący sposób przedstawił zjawiska gospodarcze, które powinny nas wszystkich niepokoić. Pokazał zresztą nie pierwszy raz i... spotyka się z absolutną ciszą.
Tak jakby w ogóle nie było tematu. „[...] Mamy prawie 5-proc. inflację, a po stronie tych, którzy odpowiadają za wartość pieniądza, nie ma żadnego działania.
Ten pożar nie jest gaszony w żaden sposób" – mówi. „Inflacja uderza najmocniej w najsłabszych. Pewne grupy społeczne, które rząd rzekomo chce faworyzować, de facto ta polityka defaworyzuje. [...] Odporność na inflację [...] najmniejsza jest u osób najuboższych i tych, które utrzymują się ze stałych wypłat, zwłaszcza świadczeń" – dodaje. Jednym słowem „fiskus nas skubie i skubie", mimo że na rynku jest coraz więcej pieniędzy. Rządowe drukarki pracują bowiem bez wytchnienia.
Napływ pieniądza powoduje, że doraźne skutki inflacji mogą być całkiem przyjemne. W portfelach mamy więcej grosza, gospodarka się kręci, a rozmaite statystyczne słupki – zwłaszcza popularności – pną się w górę. Wiele dzięki temu można ugrać. Problem w tym, że kiedyś i gdzieś ktoś będzie musiał pokryć rachunek, wystawiony w tak niefrasobliwy sposób. „Jasne jest,że po powstrzymaniu się od drukowania pieniędzy wzrost gospodarczy [siądzie]. Im później to zrobimy, tym bańka pęknie z większym hukiem" – trzeźwo zauważa Hausner.