Czarna energia odnawialna
Niektóre instrumenty wsparcia energetyki węglowej na pozór mają zupełnie przeciwne cele. Funkcjonujący w Polsce system zielonych certyfikatów wspierający głównie współspalanie biomasy z węglem jest prezentowany jako dotowanie odnawialnych źródeł energii. W 2012 r. aż 47 proc. zielonej energii w Polsce pochodziło ze współspalania, co miało odpowiednie przełożenie na ilość zielonych certyfikatów otrzymanych przez elektrownie węglowe. Dotowanie współspalania prowadzi do podwyższenia rentowności bloków węglowych, a więc ma efekt przeciwny do deklarowanego.
Rząd nie notyfikował Komisji Europejskiej systemu dotowania współspalania, uznając, że nie stanowi on pomocy publicznej, gdyż jest podobny do niemieckiego systemu feed-in tariff ocenianego przez Trybunał w sprawie PreussenElektra. Problem polega na tym, że wyrok w sprawie PreussenElektra dotyczył wyłącznie prywatnych przedsiębiorstw, a na naszym rynku energetycznym działają głównie przedsiębiorstwa publiczne. Po kilku latach funkcjonowania system dotowania współspalania został zaskarżony przez jednego z przedsiębiorców branży OZE oraz organizacje ekologiczne do Komisji Europejskiej. Ta rozpoczęła już ocenę polskiego systemu zielonych certyfikatów.
Bezpłatne pozwolenia dla nieistniejących elektrowni
Problemów z legalnością dotowania energetyki węglowej, a więc pośrednio wydobycia węgla, jest więcej.
Na początku kwietnia tego roku Rada Ministrów hojną ręką przyznała elektrowniom bezpłatne uprawnienia do emisji dwutlenku węgla w ilości 404,6 mln ton mających wartość, bagatela, 7406 mln euro (decyzja KE SA.34674(2013/N))! Ponieważ państwo mogło sprzedać te uprawnienia elektrowniom, a zysk wpłynąłby do budżetu państwa, Trybunał Sprawiedliwości traktuje ich bezpłatny przydział jako zrzeczenie się dochodów publicznych (wyrok w sprawie C-279/08, Holandia przeciw Komisji), a więc środek podobny do zwolnienia z podatków.
Polskie rozporządzenie w sprawie bezpłatnych uprawnień zostało przyjęte na podstawie dwóch decyzji Komisji akceptujących te ulgi. Sęk w tym, że przynajmniej kilka z elektrowni, którym przyznano ulgi, nie istnieje. Według dyrektywy w sprawie handlu emisjami część zwolnień z opłat za emisję CO2 można było przyznać elektrowniom w budowie: „proces inwestycyjny wszczęty przed końcem grudnia 2008 r.". Już w lipcu 2012 r. brytyjski „Guardian" pisał o możliwości przyznania zwolnień z opłat za CO2 dla „Polish ghost coal plants" – „elektrowni duchów". Wystarczy się przejechać do Starej Wsi, gdzie planowana jest Elektrownia Łęczna, czy do Pelplina, gdzie rzekomo buduje się Elektrownia Północ, aby się przekonać, że nic tam nie rozpoczęto nie tylko przed końcem grudnia 2008 r., ale nawet przed końcem września 2014 r. Rolnicy spokojnie uprawiają ziemię...
Zwalniając nieistniejące elektrownie z opłat za emisję gazów cieplarnianych, Rada Ministrów liczyła, że taki bonus skłoni inwestorów do wybudowania nowych obiektów służących spalaniu rodzimego węgla. Intencje rządu ujawnił kilka miesięcy temu ówczesny premier Donald Tusk, stwierdzając, że „nie po to tyle energii włożyłem w to, żeby powstawały nowe bloki węglowe czy w Opolu, czy w Jaworznie, żeby gdzieś na końcu miało się okazać, że będą opalane węglem z Kolumbii, RPA albo z Rosji, bo to są główne kierunki importu". Walkę z importowanym węglem zapowiedziała też nowa premier.