W Polsce ten dostęp jest szczególnie łatwy, mamy bowiem w kraju prawie 15,6 tys. aptek, a na jeden punkt sprzedaży przypada u nas znacznie mniej klientów niż w większości państw Unii Europejskiej.

Takie nasycenie punktami sprzedaży ma też jednak złe strony. Prowadzenie aptek jest biznesem i ich właściciele muszą zarabiać tak jak wszyscy inni przedsiębiorcy. Jeżeli na jeden punkt przypada u nas ok. 3 tys. mieszkańców, a nie 5 tys. jak w Czechach, to oznacza, że mniejsza liczba osób musi się zrzucić na utrzymanie aptekarza.

Interes jest jednak na tyle zyskowny, że aptekarze zazdrośnie strzegą dostępu do swojej branży. Ochronie ich interesów służy m.in. ustawowy zapis ograniczający wydawanie zezwoleń na prowadzenie apteki podmiotom posiadającym powyżej 1 proc. aptek w województwie, co utrudnia konsolidację i ogranicza konkurencję. Z punktu widzenia konsumentów, czyli wszystkich kupujących leki, nie jest to sytuacja korzystna, bo tam, gdzie wolny rynek nie działa, zwykle ceny są wyższe niż w warunkach swobodnej konkurencji.

A jednak pełzająca konsolidacja aptek i tak postępuje. Czy to oznacza, że za leki będziemy płacić mniej? Zapewne tak. Jeśli spojrzymy na efekty pojawienia się sieci handlowych na rynku ogólnospożywczym, to z pewnością przyznamy, że w Tesco, Lidlu czy Biedronce zakupy możemy zrobić taniej niż w osiedlowych spożywczakach.

Oczywiście przy okazji wiele małych aptek zostanie zamkniętych, podobnie jak zniknęło wiele małych sklepów spożywczych. Ale skoro państwo nie chroniło właścicieli małych sklepików przed konkurencją, to dlaczego inaczej mają być traktowani farmaceuci? Państwo ma wiele narzędzi pozwalających kontrolować obrót lekami i gwarantować do nich dostęp chorym. Z punktu widzenia pacjentów ochrona zysków aptekarzy nie jest najważniejsza.