W roku 1941, podczas rozmów na pokładzie pancernika Prince of Wales, Roosevelt i Churchill rozpoczęli planowanie powojennego ładu światowego. Choć obaj zgodzili się co do konieczności pokonania Hitlera, Roosevelt ostro zaatakował stosowane przez Brytyjczyków nierównoprawne umowy handlowe. „To z ich powodu narody Indii, Afryki, Bliskiego i Dalekiego Wschodu pozostają zacofane. Równość narodów wymaga pełnej wolności konkurencyjnego handlu”. Sięgający po miejsce lidera wolnego świata prezydent uważał, że trzeba skończyć z imperialnym wyzyskiem i stosowaniem siły wobec słabszych. Świat, który chciał stworzyć, miał być uporządkowany, oparty na równych prawach, wolnym handlu i zdrowym rozsądku. A najsilniejsze na świecie USA miały być gwarantem tych swobód.
Nie zawsze tak było. Jeszcze niecały wiek wcześniej amerykańskie okręty groźbą bombardowania zmusiły Japonię do przyjęcia niekorzystnej umowy handlowej. Jeszcze w początkach XX wieku Amerykanie siłą łamali opór krajów Ameryki Łacińskiej, które nie chciały spłacać długów albo spełniać żądań ich firm. Jeszcze dziesięć lat wcześniej USA zareagowały na kryzys rozpętaniem niszczycielskiej wojny handlowej z całym światem.
To się jednak zmieniło po drugiej wojnie światowej. Amerykanie nie byli aniołami, nadal potrafili zadbać o interesy swoich korporacji, a CIA nadal potrafiła obalać niechętne im rządy. Ale USA wywiązywały się ze swojej przywódczej roli wobec świata zachodniego, promując demokrację i rozwój gospodarczy, a w końcu doprowadzając do upadku imperium sowieckiego. Co, jak napisał wówczas Francis Fukuyama, oznaczało „koniec historii”.
I nagle historia cofnęła się do punktu wyjścia. Warunki, które prezydent Trump postawił Ukrainie, są powrotem do imperializmu w najczystszej postaci. Wymuszona groźbą umowa dzieliłaby strefy wpływów, oddając amerykańskim firmom kontrolę nad najcenniejszymi zasobami Ukrainy – tak jak dawne umowy zmieniały w półkolonie republiki bananowe ze środkowej Ameryki. Wojny handlowe byłyby powrotem do najtragiczniejszych błędów polityki gospodarczej z lat trzydziestych. A wywołane masowymi zwolnieniami urzędników i nieprzemyślaną, radykalną deregulacją osłabienie (lub zniszczenie) instytucji zapewniających bezpieczeństwo rozwoju gospodarczego byłoby zapewne receptą na nowe kryzysy finansowe.
Oczywiście, że prezydent Trump ma też swoje racje. Nadużywanie przez wielkie koncerny wolnego handlu po to, by zwiększać zyski, przenosząc produkcję do Chin czy Meksyku, uderzyło w interesy słabiej wyedukowanych Amerykanów. Skwapliwe wykorzystywanie przez Niemców amerykańskiego parasola ochronnego w celu oszczędności na własnych wydatkach z pewnością nie było do końca uczciwe. A wojny prowadzone w ostatnich dekadach, na których USA nic nie zyskiwały, a tylko płaciły za odbudowę zniszczeń, z ekonomicznego punktu widzenia rzeczywiście nie miały większego sensu.