Nie znam elektrowni atomowej, która byłaby udaną inwestycją, patrząc kryteriami czysto biznesowymi – powiedział przed laty w rozmowie z nami jeden z ekspertów z branży, a inni ubierali podobny komunikat w mniej lub bardziej dyplomatyczne sformułowania. Nawet gdyby dało się znaleźć jakiś wyjątek od tej reguły, nie zmienia to faktu, że wielomiliardowe inwestycje tego typu spłacają się przez całe dekady.
Czytaj więcej
Z końcem marca wygasa umowa na zaprojektowanie elektrowni jądrowej, podpisana jesienią 2023 r. Ty...
Rekompensatę za taki wysiłek moglibyśmy uznać za swoistą ukrytą dywidendę. To zwiększenie bezpieczeństwa energetycznego państwa, wyższy udział stosunkowo czystej energii w miksie energetycznym – co może się przekładać na lepszy stan powietrza i środowiska naturalnego, a także wyższą konkurencyjność gospodarki, czy wreszcie pewien prestiż związany z posiadaniem technologii nuklearnych.
Nie są to jednak bezpośrednie korzyści, które łatwo ująć w kwoty i przedstawić wyborcom tak, żeby każdy zrozumiał. Wcześniej czy później decyzja o wejściu w atom staje się zatem decyzją polityczną.
Polski program nuklearny: ciąg decyzji politycznych
Przypadek polskiego programu nuklearnego staje się nią wręcz po trzykroć. Po pierwsze dlatego, że stanęliśmy dziś w obliczu diametralnie innej Ameryki niż wcześniej: nie sojusznika, lecz kontrahenta. Nie – formalnego przynajmniej – piewcy wolności, lecz sprzedawcy zorientowanego wyłącznie na, bezpośrednich najlepiej, korzyściach. Strachy lewicy spod znaku Noama Chomsky'ego przyoblekły się w realną, nieco pomarańczową i przaśną, postać. O ile wcześniej było wiadomo, że koncerny budujące elektrownię zarobią – a zrzucą się na to na różne sposoby rządy polski i amerykański, to dziś proporcje tej zrzutki mogą być już kwestią burzliwej debaty.