W ramach procesu rujnowania instytucji państwowych, z trudem przez ostatnie trzy dekady zbudowanych, odnieśliśmy dziś znaczący sukces. Mamy rząd, którego nie ma, a główną racją jego bytu wydają się być słowa Nikodema Dyzmy, zastanawiającego się nad przyjęciem lub odrzuceniem rządowej posady: „Po co tracić te kilka tysiączków?”.
Jak wielokrotnie pisałem, uważam osłabienie instytucji państwowych za największą szkodę, jaką wyrządzono w ciągu minionych ośmiu lat polskiej gospodarce. Myślę tu o banku centralnym, który nie zajmuje się zwalczaniem inflacji, ale wywieszaniem bannerów i dopomaganiem rządowi w utrzymaniu popularności. O urzędzie ochrony konkurencji, który nie reaguje na nieukrywane w żaden sposób manipulacje cenami przez paliwowego monopolistę. O Ministerstwie Finansów, które jest zadowolone, że dowiaduje się z koreańskiej telewizji o zaciąganych przez ministra obrony gigantycznych długach. No, a teraz mamy rekord świata: premiera, który podobno negocjuje koalicję rządową z politykami, z którymi nawet nie próbuje rozmawiać, oraz rząd, który jest i go jednocześnie nie ma, a więc zachowuje się – jak słusznie zauważono – jak kot Schrödingera. Tyle że dość kosztowny.
Nie ukrywam, że pisanie na temat tej błazenady – choć trzeba przyznać, że w specyficzny sposób zabawnej – uważam za urągające godności szanującego się felietonisty gospodarczego. Z kolei temat odbudowy zrujnowanych instytucji jest zbyt poważny, jak na felieton, i zostawię go na inne okazje.
W takiej sytuacji postanowiłem coś napisać na temat odbudowy z ruin. Ale w innym obszarze, takim, na którym się nie znam. No cóż, tyle osób nie zna się na jakimś temacie, a zabiera głos, nawet pełni ministerialne funkcje, więc czemu nie?
Dojrzewa właśnie projekt odbudowy wysadzonego przez Niemców w czasie wojny Pałacu Saskiego. Jeśli dobrze rozumiem, zwycięski projekt oznacza w gruncie rzeczy odtworzenie stanu z 1939 r., ze smętnymi oficynami i efektowną kolumnadą pośrodku, goszczącą dziś w swych ruinach Grób Nieznanego Żołnierza.