Statystyki nie pozostawiają złudzeń. Mieszkaniówka weszła w fazę kryzysu. GUS podaje, że w sierpniu firmy deweloperskie rozpoczęły budowę zaledwie 5,2 tys. lokali. To aż o 63 proc. mniej niż przed rokiem i o 38 proc. mniej niż w lipcu. A już lipcowe wyniki sugerowały załamanie. Sierpień je tylko potwierdził.
Tak źle nie było nawet na początku pandemii, w czasie lockdownów, kiedy wielu komentatorów spodziewało się katastrofy. Pandemia mieszkaniówki jednak nie zatopiła. Dopiero dzisiejszy rynek, zmagający się ze skutkami cyklu podwyżek stóp procentowych i wojny w Ukrainie, nie pozostawił deweloperom wyboru. Sprzedaż mieszkań się załamała. Mało kogo stać na kredyty hipoteczne. Mimo zmniejszonego popytu ceny mieszkań niespecjalnie spadają, bo koszty wykonawstwa i materiałów budowlanych są wciąż bardzo wysokie.
Czytaj więcej
Nawet w czasie lockdownu deweloperzy budowali więcej mieszkań niż obecnie. Ograniczenie podaży to efekt spadku popytu z powodu niedostępności kredytów, ale też chęci utrzymania marż.
Do deweloperów przychodzą właściwie już tylko klienci z gotówką. Na niektórych osiedlach transakcje gotówkowe to nawet 80 proc. Mieszkania, głównie małe, kupują przede wszystkim inwestorzy. A przecież ten strumień pieniędzy kiedyś wyschnie. Nie dla wszystkich inwestorów nieruchomości są dziś najlepszym rozwiązaniem. Rentowność najmu mieszkań nie jest w stanie dogonić inflacji. Część pieniędzy zostanie pewnie na lokatach, których oprocentowanie wzrosło wraz z podwyżką stóp.
Rynek jest bardzo trudny. Prezes jednej z firm deweloperskich mówił ostatnio na łamach „Rzeczpospolitej”, że mieszkania będą się sprzedawały dużo dłużej. Za sukces będzie uznawana sprzedaż na poziomie 60–70 proc. w momencie zakończenia budowy, podczas gdy jeszcze rok temu taki wynik osiągano na jej półmetku.