Zwykle rzeczywistość je brutalnie weryfikuje – gdyby chociaż połowa z tych obietnic została dotrzymana w terminie, nasza armia miałaby pod dostatkiem nowoczesnego sprzętu.
Zawsze podstawowym problemem było, za co modernizować polskie siły zbrojne. Teraz, gdy podniesiono wydatki na obronność, trudno się tłumaczyć, że budżet świeci pustkami. Na pierwszy plan wysunęły się dwie inne kwestie, które zaprzątają wojskowych i polityków. Po pierwsze, jak działać, by w modernizację wojska maksymalnie zaangażować nasz przemysł. Po drugie, jak pogodzić wielką, międzynarodową politykę z naszymi potrzebami.
Wielka awantura wokół rezygnacji z zakupu śmigłowców Caracal dowiodła, że rządy naszych sojuszników potrafią wesprzeć swoich producentów w sposób bardzo stanowczy. Jeśli obecny rząd chciał w ten sposób pokazać, że interes polskiego przemysłu i polskiej armii ma pierwszeństwo, to bardzo szybko wypomniano mu niekonsekwencję. Otóż twarde stanowisko MON ws. zakupu od Amerykanów rakiet Patriot po kilku miesiącach nieoczekiwanie zmiękło. Zadeklarowaliśmy również kupno amerykańskich śmigłowców.
Powiedzmy sobie szczerze: sytuacja, w której Polska będzie podejmowała decyzje odnośnie sprzętu wojskowego bez oglądania się na relacje z sojusznikami, jest fikcją. Nie jesteśmy światowym mocarstwem, w Europie też nie gramy pierwszych skrzypiec. Ale nie oznacza to, że kluczem do decyzji modernizacyjnych ma być wyłącznie polityka. Trzeba pogodzić ogień z wodą i podejmować decyzje godzące interesy militarne, polityczne i ekonomiczne.
Banalne? Może, ale – jak pokazują nie tylko polskie doświadczenia – niezwykle trudne do wykonania. Nie ulega wątpliwości, że przy decyzjach najpierw należy sobie odpowiedzieć na pytanie, jak przekuć je korzyści dla polskiego przemysłu obronnego i całej gospodarki. Dobrym kierunkiem jest kupowanie nie tyle sprzętu, co technologii, które posłużą do produkcji w polskich zakładach. Produkcji – nie montażu czy innych prac o mniejszym znaczeniu.