Do tej pory panowało powszechne przeświadczenie, że niemiecka gospodarka zniesie wszystkie wstrząsy, jakie zachwiały państwami Południa Europy, a dzięki jej chłonności Polska także wyjdzie z kryzysu obronną ręką. Uwaga – to się zmienia. Majowe wskaźniki PMI i Ifo, uważane za zdjęcie rentgenowskie gospodarki, osunęły się poniżej prognoz, poprzednich odczytów, a także wartości oddzielającej rozwój od recesji. Również w Niemczech.
Kryzys ścina z nóg nawet najsilniejszych. Dane z USA od przynajmniej dwóch miesięcy pokazują, że słabnie tamtejszy rynek pracy i przemysł. I to pomimo wszystkich niekonwencjonalnych środków pobudzających wzrost, jakich użył bank centralny. Fed wpompował biliony dolarów, lecz zadziałało to w sposób niewystarczający.
Teraz do analogicznych pomysłów wracają europejscy politycy. Coraz częściej mówią o „pakcie dla wzrostu”. Nikt jeszcze nie wie, co to magiczne sformułowanie miałoby oznaczać, ale wszyscy podejrzewają, że chodzi o to, by Europejski Bank Centralny puścił w ruch maszyny do drukowania pieniędzy.
Rynki finansowe – podobnie jak w 2009 roku w USA – przyjęłyby taki krok z ulgą. Traderzy mogliby znowu zarabiać krocie na żywności, ropie i miedzi. Ale pewne jest, że Europejczycy za paliwo, energię i jedzenie płaciliby niebotyczne kwoty. Rozszerzanie i pogłębianie się kryzysu pokazuje: dotychczasowa polityka była błędna. Drukowanie pieniędzy nie pomogło gospodarkom, „ściany przeciwogniowe” nie zapobiegły zarażeniu, a utrzymywanie Grecji w strefie euro wbrew woli jej społeczeństwa było kosztowne i naiwne. Największy kłopot polega jednak na tym, że nikt nie zna dobrej recepty na kryzys.