Zresztą oglądając na YouTube relacje z koncertów, można się nierzadko przekonać, że zachrypnięty wokalista zdecydowanie lepiej wypada w studiu, zwłaszcza gdy nie jest zagłuszany przez tysiące wtórujących mu fanów.
Ale na takie imprezy nie przychodzi się, by posłuchać muzyki. To można spokojnie i dużo taniej zrobić w domu. Niektórzy może chcą na żywo usłyszeć i zobaczyć ulubiony zespół, ale mając tańsze bilety, i tak często go widzą na telebimie.
O co więc w takich imprezach chodzi? Być może najważniejsza jest potrzeba bycia razem – w tłumie czującym i reagującym tak samo jak my. Na podobnej zasadzie działają zarówno koncerty, jak i mecze, partyjne zjazdy oraz eventy integracyjne w korporacjach. Ich uczestnicy mogą się poczuć częścią jednej, dużej całości, gdy gardła skandują jeden okrzyk, a serca biją w jeden rytm.
Rosnąca popularność koncertów sugeruje, że w świecie, w którym coraz częściej mamy wirtualne kontakty, takie poczucie jest coraz ważniejszą potrzebą. Na tyle dużą, że za jej zaspokojenie fani są gotowi słono płacić. Celowo nie piszę o miłośnikach muzyki, bo na dużych koncertach czy festiwalach muzyka jest często dodatkiem (bywa, że z playbacku) do oszałamiającego spektaklu przygotowanego przez speców od techniki i kostiumów. Spektaklu bardzo opłacalnego.
Jakiś czas temu branża muzyczna biadała nad tragicznymi skutkami pirackiego ściągania muzyki z sieci, a potem nad efektem płacenia za poszczególne utwory zamiast za całą płytę. Sukces biznesu koncertowego dowodzi, że biznes potrafi sobie poradzić i – tak jak płynąca rzeka – zatrzymany w jednym miejscu znajdzie sobie inne koryto. I to warte miliardy.