Jeszcze przed dekadą banki zagraniczne kontrolowały aż 80 proc. kapitałów tej branży w Polsce. To dużo, choć nie należy zapominać, że dzięki potężnemu wsparciu z zagranicy nasza bankowość stała się jedną z najnowocześniejszych w Europie. Kiedy wybuchł kryzys w 2008 r., pociągając na dno Lehman Brothers i wiele innych instytucji finansowych, w rządzącej wówczas koalicji PO–PSL zakiełkował pomysł „repolonizacji", czyli odkupu części polskich aktywów od dołujących zachodnich banków. Wtedy rząd się przeliczył. Zagraniczne banki, choć łaknące pieniędzy jak kania dżdżu, nie chciały się pozbywać swoich najcenniejszych aktywów. A te były w niedającej się kryzysowi Polsce.
Kolejna okazja pojawiła się w 2015 r. i kontrolowane przez państwo PZU przejęło Aliora. Z kolei już za rządów PiS w tarapaty wpadł Unicredit, właściciel Pekao. Odsprzedał chętnie swoje akcje Polskiemu Funduszowi Rozwoju i PZU. Czy dało to jakiś zysk poza politycznym? Tu zdania są podzielone. Za akcje Pekao trzeba było zapłacić ponad 120 zł za sztukę, a teraz są warte 102 zł. Uwzględniając sowite dywidendy, które trafiły do nabywców, i tak inwestycja wychodzi mniej więcej na zero.
Choć 40 proc. aktywów w polskich rękach brzmi znacznie lepiej niż 20 proc., są to niestety głównie aktywa państwowe, a pojęć – państwowe i polskie – nie należy mieszać. Dwa największe w Polsce banki – Pekao i PKO BP – są nadzorowane z tylnych siedzeń, które znajdują się w resortach gospodarczych.
Teraz pojawiła się kolejna szansa zwiększenia aktywów kontrolowanych przez państwo. Commerzbank najprawdopodobniej wystawi na sprzedaż mBank i spekuluje się, że wśród potencjalnych nabywców może się znaleźć zasobne w gotówkę PKO BP. Premier Morawiecki nie odrzucił takiej myśli – we wtorek mówił: „Jestem za tym, żeby jak najwięcej aktywów było w polskich rękach", choć zastrzegł, że „musi to być decyzja biznesowa, poparta szczegółową analizą". Tyle że podobne deklaracje słyszeliśmy w przeddzień zakupu (a właściwie odkupu) Pekao. Jeśliby zapadła polityczna decyzja „kupujemy", raczej nie spodziewałbym się sprzeciwu Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, który odpowiada bezpośrednio przed premierem.
Najlepiej, gdyby mBank trafił w ręce polskich inwestorów prywatnych, ale na to się nie zanosi. Dotychczasowy bankier nr 1 w Polsce Leszek Czarnecki sam ma kłopoty ze swoimi aktywami. Dlatego mBank zapewne trafi w końcu w państwowe ręce, będzie to jednak o jeden bank za daleko. I tak już coraz bardziej iluzoryczna konkurencja na polskim rynku stałaby się wówczas fikcją. Państwo nie będzie przecież ostro konkurować samo ze sobą. A to duże zagrożenie dla klientów. Premier Morawiecki na pewno dobrze to rozumie, w końcu sam był przez wiele lat bankowcem. Prywatnym.