Postliberalne brednie – dziełem prawdziwym, tekstem ważnym i obowiązującym są... ludzie. Fundamentem jest język, zamiast analizy, jak coś działa lub nie działa, otrzymujemy biograficzne brechanie o aktorach, twórcach, reżyserach, piosenkarzach, poetach i pisarzach. To oni są ważni, a nie dzieła, które stworzyli. To oni są dziełem. Jedyną rzeczywistością wartą tekstu lub krwi. To się nie wzięło znikąd. I to mi uświadamia Andrzej Horubała w „Drodze do Poznania i inne zapiski”. Od wielu lat jedyny krytyk literacki, którego warto czytać, ponieważ uświadamia nam sprawę już zapomnianą – ludzie działają poprzez teksty. Poprzez to, jak siebie komunikują, jak się odnajdują lub nie w świecie nierozpoznanym. Bo przecież to, co już znane, prowadzi nas donikąd. Jakby kultura stanęła w miejscu. Unieruchomiona przez jakiś dziwny mechanizm.
Horubała ma nade mną wiele przewag: chodzi po galeriach, kinach, teatrach, kupuje nowości, czyta, słucha, ogląda, a ja skazany jestem na odbiór domowy i bez kogoś, kto mnie w tym wyręcza, a ja mam do niego zufanie, byłbym jak suchy kołek w płocie. Jasne, on jest skazany na wiele stereotypów, powtórzeń, brecht lub innych bzdur. Sam się zresztą przyznaje do fascynacji popkulturą. Czuje jej ciężar, przemożną moc do kreowania i unicestwiania rożnych wątków. Mniej czy bardziej wydumanych. Popkultura to potwór naszych czasów. Dominujące poczucie, że tego potwora nie można powstrzymać i trzeba go stale karmić albo prowadzić z nim grę, lecz w tej relacji człowiek jest zawsze tylko w roli ofiary. Może siebie sprzedać, poświęcić; to perspektywa zniewolenia i jednoczesnej akceptacji, zero buntu, można tylko się upić albo naćpać – beznadzieja, bo potwora nie można zmienić i to jest stan świadomości postliberalnej. A Horubałę interesuje właśnie BUNT, rewolucja, jakby nasza [jego i moja] świadomość miała moc i spryt Tezeusza.
Stąd więc upojne zdania o prozie Pilcha? – „Po cóż więc zajmować się kolejnym Pilchem? Bo to jest jednak spór o model narodowej literatury, o to, czym ma być literatura serio. [...] widać na przykładzie Pilcha właśnie, że groteska i kpina to droga donikąd, by zmierzyć się nie tylko z dziejami narodowymi, ale i własnym losem. Gombrowicz jawiący się jako wyzwoliciel z polskiej formy okazał się przekleństwem dla słabszych duchowo pisarzy, a styl groteski, jakim zahipnotyzował naśladowców, stał się nieznośną manierą”.
Mnie by wystarczył zachwyt nad prozą Jana Polkowskiego [o którym już tutaj pisałem]: „Jeden z najwybitniejszych poetów współczesnych, naśladowany i znienawidzony przez młodych, próbuje teraz bezczelnie narzucić nowy ton prozie polskiej, ustawić jej głos, pokazać, jak należy pisać i o czym. Z dumą graniczącą z pychą rzuca w twarz polskiej literaturze współczesnej mocne oskarżenie, gdy jego bohater przegląda zawartość swojej biblioteczki z pudełek po bananach”. Lub jeszcze inaczej – „Pozostawia nas poeta z kapitalną lekturą na nadchodzące dni, z lekturą, do której się wraca, która już stanowi punkt odniesienia do literatury współczesnej, z arcymistrzowskimi fragmentami, z wielkimi pytaniami dotyczącymi naszej zatrutej historii, naszych zatrutych wnętrz”.
Horubała szuka głębiej, tam, gdzie literatura i sztuka skręciły na drogi prowadzące do niepoznania własnego losu. Stało się to, kiedy przyznano jednostce prawa do wszystkiego, jednocześnie odbierając je rodzinie, wspólnocie, społeczeństwu, religiom i państwu, wreszcie narodowi. Postliberalizm zdradził na koniec wreszcie jednostkę, kiedy okazało się, że ta konkretna człowiecza drobina ma wszelkie prawa, ale inni nie! A znaczy to, że w każdych relacjach jednostka jest pozbawiona wszelakiej ochrony, wszelakich zapór, wszelakich norm. Normą jest tylko ona, ale ja już nie – jako mąż czy ojciec, szef w firmie czy duchowny lub państwowy urzędnik. To ja jestem poza jego normą, poza wszelaką ochroną, poza dumą i godnością. A jakby co, o wszystkim rozstrzygną postliberalne autorytety.