To trzecia wspólna produkcja Opery Narodowej i nowojorskiej Metropolitan Opera. Przygotowania do niej rozpoczęły się jeszcze przed pandemią. To wtedy dyrektor Peter Gelb zaproponował polskim partnerom, by Mariusz Treliński przygotował dla obu scen inscenizację „Mocy przeznaczenia” Giuseppe Verdiego.
Oferta była kusząca, ale i niebezpieczna. Verdi jest autorem tak popularnym, że niemal zawsze gwarantuje sukces, jednak „Moc przeznaczenia” należy pod tym względem do wyjątków. Na scenie Metropolitan pojawia się rzadko, w Warszawie po 1945 roku w ogóle nie była wystawiana.
Sam kompozytor, którego skusiła intratna propozycja teatru carskiego w Petersburgu i napisał dla niego w 1862 r. „Moc przeznaczenia”, też nie był swoją pracą usatysfakcjonowany. W tej opowieści, rozgrywającej się w oryginale w XVIII-wiecznej Hiszpanii, znalazły się wszystkie schematy i pomysły klasycznych operowych librett.
Pogmatwana historia
Akcja zaczyna się od zabójstwa. Ukochany Leonory w sposób niezamierzony zabija jej ojca, który sprzeciwia się tej miłości. Jest więc motyw pokuty, bo Leonora postanawia zmazać występek w klasztorze. I jest motyw zemsty – jej brat musi wymierzyć sprawiedliwość mordercy. Obaj spotykają się na wojnie. Połączy ich przyjaźń zrodzona w boju, bo jak to w operach bywa, brat Leonory w swym towarzyszu broni nie poznaje zabójcy ojca.
Są niezbędne w typowym widowisku żołnierskie chóry i częsty w XIX-wiecznej operze egzotyczny folklor, tym razem librecista wybrał barwnych Cyganów z piękną Preziosillą. Ostatni akt prowadzi zaś widza do zakonu franciszkanów i pustelni, w której ukrywa się Leonora, i do tragicznego finału, bo miłość nie może skończyć się happy endem.