– Lepiej być bezpiecznym i nieco bardziej zadłużonym niż żyć w stanie nieustannego zagrożenia, co zwykle się źle kończy i polska historia jest dowodem na to, że nie warto oszczędzać – powiedział wicepremier Jarosław Kaczyński na koniec konferencji prasowej, na której ogłosił zmiany w polskiej armii.
A plany rządu są rewolucyjne. Liczba żołnierzy zawodowych zwiększy się z obecnych 120 tys. do minimum 250 tys. Terytorialsów, których jest obecnie około 30 tys., ma być co najmniej 50 tys. Do tego nowoczesny sprzęt wojskowy. Za zmiany w armii zapłaci Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych, który będzie zasilany wpływami ze skarbowych papierów wartościowych, środkami z obligacji wyemitowanych przez Bank Gospodarstwa Krajowego, wpłatami z udżetu państwa i z zysków NBP.
Czytaj więcej
Łatwiejsza rekrutacja, wyższe zarobki i kontrowersyjne źródła finansowania mają zwiększyć armię ze 120 tys. do 250 tys. żołnierzy.
Kosztowny skok w przód
– Boję się, że licytujemy na wyrost, znacznie poza granice ekonomicznej wydolności Rzeczypospolitej – komentuje dla „Rz" gen. Waldemar Skrzypczak,były dowódca Wojsk Lądowych, uczestnik zagranicznych misji bojowych. – Gdybyśmy w kilkuletnim, stopniowym procesie dochodzenia do tej liczebności osiągnęli stan 250 tys. profesjonalnych żołnierzy, bylibyśmy trzecią co do wielkości po USA i Turcji armią w NATO. Uzbrojenie tak licznych szeregów nawet na średnim poziomie oznaczałoby konieczność zwiększenia nakładów na sprzęt do bezprecedensowego poziomu. A przecież nasza forsowna modernizacja na razie polega wciąż jeszcze na zastępowaniu różnych kategorii uzbrojenia pamiętającego Układ Warszawski przez współczesny, zwykle bardzo kosztowny sprzęt.
Gen. Adam Duda, były szef Inspektoratu Uzbrojenia MON, odpowiedzialny w przeszłości za zakupy modernizacyjne Sił Zbrojnych RP, dziś już poza służbą, jest zaskoczony śmiałymi planami zwiększania liczebności armii i zwielokrotnienia wydatków na modernizację.