To prawdopodobne. Ale możemy żałować, że ocalał głównie w pamięci swoich przyjaciół. Takich jak np. bohaterka „Pożegnania jesieni" Bela Hertz, później Izabela Czajka-Stachowicz, sportretowana przez Witkacego jako Hela Bertz. Zresztą to była prawdziwa egeria środowiska literackiego, Zbigniew Uniłowski opisał ją we „Wspólnym pokoju" jako femme fatale, ale nie wydaje się, że jest to portret bliski prawdy. Ona wraz z mężem przez lata utrzymywała Fiszera, który swój majątek zaprzepaścił, ba, dawała mu nawet dach nad głową. A on był ważnym elementem krajobrazu kulturalnego Warszawy przez pierwsze trzy dekady XX wieku, mimo że niczego nie dokonał.
Poza Fiszerem mistrzami bon motów byli przed wojną skamandryci. Oczekiwano tego od nich, bo byli w tamtych czasach kimś, kogo dziś nazywamy celebrytami. Zwłaszcza Julian Tuwim jako autor tekstów kabaretowych i Antoni Słonimski jako felietonista.
Umiejętności tego środowiska – PR-owskie, jak powiedzielibyśmy dziś – były naprawdę imponujące. Jedna sprawa jest taka, że oni stworzyli najważniejszy tygodnik kulturalny tamtych czasów, prowadzone przez Mieczysława Grydzewskiego „Wiadomości Literackie". Ale świetnie funkcjonowali też na salonach, przyjaźnili się z wieloma ludźmi władzy, adiutant Piłsudskiego Wieniawa-Długoszowski był stałym gościem ich stolika. Potrafili sobie załatwić posady w dyplomacji, zadbali o swój wysoki status materialny i decydowali o hierarchiach literackich. Czego chcieć więcej?
Ale jeżeli będziemy rozmawiać tylko o skamandrytach, to ktoś może pomyśleć, że fenomen kawiarni literackich dotyczy jedynie czasów przedwojennych, a przecież w PRL one się odrodziły.
Oczywiście, po wojnie też powstały sławne miejsca literackie: Czytelnik, PIW czy Ujazdowska. Niektóre zresztą dalej istnieją, ale stolików już nie ma. Henryk Bereza nie żyje, Tadeusz Konwicki bywa rzadko, zresztą nie miałby już z kim siedzieć. Niesłychanie ważną postacią był po wojnie Antoni Słonimski, który łączył dwie epoki, był kawałkiem przedwojennej kawiarni w czasach komunizmu, bohaterem anegdot i autorem bon motów. Takich jak ten z 1968 roku, powtarzany w związku z antysemicką nagonką, rozpętaną przy okazji wojny izraelsko-egipskiej, kiedy na słowa Gomułki, że Polak powinien mieć jedną ojczyznę, odpowiedział: „Rozumiem, że Polak powinien mieć jedną ojczyznę, ale dlaczego to miałby być Egipt?". Mamy tu zresztą drugie dno, bo przecież Słonimski jest autorem słynnego wiersza „Dwie ojczyzny", o różnym rozumieniu powinności wobec narodu i wobec ojczyzny. Za to został w 1938 spoliczkowany w Ziemiańskiej przez endeka Ipohorskiego, który uderzając go, krzyknął: „Masz, Żydzie, nie będziesz więcej Polski szkalował". Ale dla mnie nie do przelicytowania jest słynna riposta Słonimskiego skierowana do Aleksieja Surkowa, prezesa sowieckiego związku pisarzy, na zjeździe polskich literatów w 1957 roku. „Panie Antoni – pyta Surkow – gdzie tu można zrobić siusiu?" „Pan? Wszędzie!" – odpowiedział Słonimski. Teoretycznie to anegdota literacka, ale ma przecież charakter polityczny.