Tej inscenizacji oczekiwano szczególnie. Andrzej Chyra nie ma, co prawda, bogatego doświadczenia operowego, wyreżyserował dwa spektakle („Czarodziejska góra" Mykietyna i „Gracze" Szostakowicza). Oba jednak wręcz zachwycały precyzją reżyserskiej roboty, wyrazistością bohaterów, wycyzelowaniem każdej sytuacji scenicznej.
Decydując się na „Carmen", postąpił zaś tak, jak większość niedoświadczonych reżyserów, którzy popularną klasykę muszą dziś pokazać inaczej. Boją się bowiem, że zostaną posądzeni o brak inwencji, o posługiwanie się zużytą konwencją i schematami.
Inaczej, a więc znaczy jak? Pozbawić sewilską Carmen czerwonej sukni z falbanami, wachlarza i kastanietów? Świat robi to już od dawna. Przenieść akcję do współczesności? To także wyświechtany pomysł (najczęściej stosowane są lata 30. XX wieku, czas wojny domowej w Hiszpanii). Zamienić toreadora Escamilla (corrida to dziś kontrowersyjny symbol Hiszpanii) we współczesnego idola mas? W niedawnej szczecińskiej inscenizacji stał się on Leo Messim w koszulce FC Barcelony.
Czerwony diabel
Andrzej Chyra zdecydował się zatem na desperacki krok. Operę Georges'a Bizeta, którego po paryskiej prapremierze w 1875 roku oskarżano o brutalny realizm życia codziennego, postanowił przepełnić metafizyczną wręcz symboliką. Nad miejscem zdarzeń unosi się zatem czerwone widmo diabła-byka, na środku sceny rozmieszczono kościelny dzwon, który z niewiadomych powodów pragną ukraść dwaj chłopcy, procesja dźwiga gigantyczny krzyż z rozpiętym na nim Chrystusem, a słynną habanerę o wolnej miłości Carmen śpiewa z przypiętymi do płaszcza skrzydłami. Nie wiadomo jednak, czy jest ona niezależnym ptakiem czy upadłym aniołem.
Gdyby wszystkie te dodatki służyły pokazaniu „Carmen" jako historii o pożądaniu i prawie do miłości w świecie restrykcyjnych nakazów religijnych, inscenizacja mogłaby zyskać niepokojąco współczesny kontekst. Andrzeja Chyrę seks wszakże nie interesuje, nie ma w spektaklu zmysłowości, erotycznej gry.