A przecież jego opera „Manru” już w 1902 roku, czyli rok po prapremierze drezdeńskiej, została wystawiona na scenie słynnej Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Do dziś żadne inne dzieło polskiego kompozytora nie dostąpiło takiego zaszczytu.
Zapewne „Manru” budziła zainteresowanie, gdyż jej autorem był słynny pianista, na którego recitalach w Ameryce rozentuzjazmowane damy mdlały z zachwytu jak dziś nastolatki na koncertach gwiazd popu. Niemniej Paderewski miał kompozytorski talent, o czym świadczy jedyna jego opera.
Pomysł podsunął mu lwowski literat i dziennikarz Alfred Nossig, który w libretcie przerobił wątki powieści Kraszewskiego „Chata za wsią”. Zmienił – z wyjątkiem Cyganki Azy – imiona bohaterów, mocniej wyeksponował częsty w operach motyw napoju miłosnego.
Nie mamy jednak do czynienia z kolejną melodramatyczną opowieścią miłosną. „Manru” to oryginalny dramat muzyczny, choć inspirowany twórczością Richarda Wagnera. Partię orkiestrową napisał Paderewski z symfonicznym rozmachem, ale nie zapomniał o urodzie melodii i chwytliwych elementach folklorystycznych (tańce góralskie, melodie cygańskie).
Od kilkudziesięciu lat „Manru” pojawia się wyłącznie na scenach polskich, i to niezbyt często. Ostatnia premiera w Warszawie miała miejsce prawie 20 lat temu, dobrze więc, że Filharmonia Narodowa zdecydowała się przypomnieć stołecznej publiczności tę operę.