Konstytucja kwietniowa 1997 roku jest obciążona licznymi słabościami. Tylko po części można je zakwalifikować jako „winę" jej niegdysiejszych projektodawców. Z natury rzeczy była to bowiem konstytucja czasu przejściowego, a jej twórcy nie mieli godnych uwagi nowoczesnych wzorców ani – co gorsza – nie stała za nimi tradycja myśli państwowej. Jak na tamte warunki, uchwalili i tak akt nie najgorszy, koncentrując się jednak na kwestii praw i wolności, nie zaś na jakości rządzenia państwem.
Występki przeciw logice ustrojowej
Po okresie komunizmu takie nastawienie było zrozumiałe. Jednak niemal po dwóch dekadach praktyki państwowej luki, zaniechania i błędy konstytucji widoczne są już gołym okiem, a ich wpływ na jakość polskiej państwowości i polityki jest całkiem oczywisty. W uproszczeniu owe luki, zaniechania i błędy można podzielić na trzy kategorie. W pierwszej znajdą się takie, które sprawiają, że państwo jest mniej sprawne i mniej rządne. W drugiej – takie, które utrudniają samonaprawę służb państwowych i usług publicznych. Wreszcie w trzeciej – takie, które utrudniają ochronę standardów życia publicznego, a tych coraz rozpaczliwiej potrzebuje chwiejąca się współczesna demokracja. Tak więc całkowicie nie ma racji prezydent Aleksander Kwaśniewski, przekonując, że myśl o naprawianiu państwa przez zmiany konstytucyjne to nic innego, jak tylko „mieszanie ludziom w głowach".
Gdy idzie o sprawność i rządność państwa, najpoważniejsze ułomności to dwugłowa egzekutywa oraz anarchiczny system tworzenia prawa. Trudno wyobrazić sobie rządne państwo, w którym zainfekowany jest zarówno system prawny, jak i proces rządzenia. Nie trzeba doprawdy wielkiej przenikliwości, aby uświadomić sobie, że jedyna prawdziwa katastrofa polityczna, jaka dotknęła państwo po odzyskaniu niepodległości, stała się możliwa tylko przez wadliwy ustrój egzekutywy. Był to przewlekły i wyniszczający konflikt premiera i prezydenta w latach 2007–2010, który zrujnował etos polskiej polityki, a po tragicznym finale zepchnął parę milionów obywateli do sui generis „politycznego podziemia", gdzie uprawiają oni teraz totalną kontestację własnego państwa.
Taki właśnie finał miewają występki przeciw logice ustrojowej, czyli w tym przypadku skonstruowanie prezydentury z silną legitymacją, ale bez pozytywnej władzy. Niestety, wprowadzenie powszechnych wyborów prezydenckich jest aktem nieodwracalnym. Jedyna możliwa reforma systemu to rządy prezydenckie. W warunkach głęboko zdegenerowanych partii politycznych, do których dobór od lat dokonuje się wedle kryterium selekcji negatywnej, zmiana taka miałaby zapewne rozliczne zalety. Tyle że mowa tu o zasadniczej przebudowie ustroju, która wykraczałaby poza ramy ustrojowej korekty, oznaczając w praktyce akt wprowadzenia nowej konstytucji.
Fundamentalną wadą konstytucji jest to, iż nie buduje ona w zasadzie żadnych zapór przeciwdziałających chaosowi prawnemu. Stan faktyczny jest pod tym względem nie od dziś wyjątkowo godny pożałowania. O symptomach legislacyjnej choroby napisano setki artykułów i analiz; o jej konstytucyjnych przyczynach bardzo niewiele. Do wyjątków należą niegdysiejsze prace firmy Ernst & Young oraz zespołu rzecznika praw obywatelskich za kadencji Janusza Kochanowskiego i Andrzeja Zolla. Nawiasem mówiąc, niełatwo pojąć, dlaczego wbrew wnioskom z ówczesnych własnych analiz Zoll dzisiaj deklaruje się jako przeciwnik nowelizacji konstytucji. Istotą nowożytnej idei konstytucyjnej jest przecież zabezpieczanie wspólnoty politycznej przed zagrażającymi jej rozmaitymi formami degeneracji.