Prezydent Donald Trump zgłosił do akceptacji Senatu Julie Fisher na stanowisko ambasadora USA w Mińsku. Dotychczas była zastępcą doradcy sekretarza stanu, zajmowała się Europą Zachodnią i UE. Doświadczonej dyplomatce przypadnie symboliczna misja zakończenia 12-letniego kryzysu w relacjach z Białorusią.

A te były bardzo różne, zaczynając od próby zaspawania bramy wjazdowej rezydencji ambasadora USA w 1998 roku, kończąc na wyproszeniu z Mińska ambasadora USA Karen Stewart dziesięć lat później. – Chcą podbić i rozdeptać butem nasze państwo i naród. Nic z tego – grzmiał w grudniu 2007 roku prezydent Aleksander Łukaszenko. Nałożone jednak przez Waszyngton sankcje na kluczowe dla białoruskiej gospodarki przedsiębiorstwa były tak bolesne, że już w sierpniu 2008 roku musiał ułaskawić więźniów politycznych, w których obronie stawał George W. Bush.

To była pierwsza porażka dyktatora, po której Białorusini przez wiele lat musieli jeździć po amerykańską wizę do Kijowa, Moskwy lub Warszawy. Kraje komunikują się za pośrednictwem chargé d’affaires, a prezydent Białorusi na teren USA nie może wjechać do dziś. Przeszkadzać mu to zaczęło wtedy, gdy Rosja wiosną 2014 roku oderwała ukraiński Krym, pod względem językowym i mentalnym do bólu przypominający kraj, którym rządzi od 1994 roku.

Wtedy Łukaszenko zaczął się cieszyć z wizyt w Mińsku nawet szeregowych amerykańskich urzędników. Kiedy jesienią Władimir Putin wystawił rachunek za białoruską niepodległość, do Mińska po raz pierwszy od ćwierćwiecza udał się sekretarz stanu. Łukaszenko ogłosił wtedy „zakończenie ochłodzenia” w relacjach z Waszyngtonem.

Przed powrotem ambasadora USA powinien zajrzeć jeszcze do treści przyjętego w 2004 roku przez Kongres „aktu o demokracji na Białorusi”, wzywającego Mińsk m.in. do uczciwych wyborów. Zwłaszcza w obliczu zbliżającego się głosowania na prezydenta, które po raz szósty zamierza „wygrać”.